Zaczęło się w grobowcu

Barbara Gruszka-Zych

|

GN 43/2008

publikacja 27.10.2008 11:24

Ojciec Ptolomeusz, czyli Jacek Kuczmik, przyjechał do Smoleńska na 2 tygodnie, a został 16 lat. Odtąd dzieli swoje życie na grobowe i pozagrobowe. Przez 7 lat probostwo i mieszkanie miał na cmentarzu w dwupiętrowym grobowcu rodziny Komorowskich.

Zaczęło się w grobowcu O. Ptolomeusz stara się o odzyskanie świątyni, w której dziś mieści się archiwum fot. ROMEK KOSZOWSKI

Nie będę z siebie robił gieroja, z początku się bałem, tam pochowano 7 osób – przyznaje proboszcz jedynej katolickiej parafii w Smoleńsku pw. Niepokalanego Poczęcia NMP. – Starałem się nie myśleć, gdzie mieszkam, przed zaśnięciem modliłem się za tych, co leżą w piwnicy, kiedy ja leżałem na górze. W rzeczywistości dokuczały mu nie duchy, tylko szczury. Raz w nocy obudził się przerażony, czując, że spadło na niego coś ciepłego i ciężkiego. To był szczur próbujący chodzić po ścianie.

Tu zbijano trumny
Jego pierwsze lokum widać przy wejściu do cmentarza katolickiego, zwanego też polskim, bo głównie Polacy byli na tych ziemiach wyznania rzymskokatolickiego. Z tyłu kiedyś monumentalne, dziś zniszczone przez czas nagrobki. Przed rewolucją otoczone cedrami, teraz zarośnięte paprociami i pokrzywami. – To cmentarz elitarny, tu leżą znaczący obywatele, pomnik z czarnego granitu ma solista opery rzymskiej, który podczas tournée w 1913 r. zmarł w Smoleńsku na zapalenie wyrostka – opowiada gospodarz. – Jako jedyny w Rosji zachował się nagrobek biskupa katolickiego – Stefana Bienisiewicza. Pochowano tu też kilku księży, ale i sławne rodziny, np. mińskich Giedroyciów.

Na początku kuchnio-sypialnia o. Jacka mieściła się na piętrze grobowca. Na parterze urządził kancelarię. Po wodę musiał chodzić do studni odległej o pół kilometra. Korzystał z turystycznej toalety. Jedynie ogrzewanie było w porządku, centralne podłączone do miejskiego – w zimie za gorąco, a latem – plus pięć stopni w środku. Rok przed nim, w 1991 przyjechały tu siostry orionistki i jako pierwsze zamieszkały w grobowcu. Dostały go na polecenie władz miasta, po biurze urzędującego tam dotąd zakładu pogrzebowego. – A tu, gdzie rozmawiamy, zbijano trumny – wtrąca o. Ptolomeusz.

Siedzimy, popijając herbatę w sali domu parafialnego. – Komorowscy to polska rodzina, która po powstaniach została zesłana na Sybir – opowiada. – Potem nie mogła wrócić do swoich dóbr, więc osiedliła się w guberni przygranicznej. To była inteligencja, nie wiem, czym się zajmowali, ale nie byli biedni, skoro stać ich było na taki grobowiec. Wiadomo, że dużo robili dla innych, zakładali ochronki. – Pomagali za życia i po śmierci – śmieje się o. Kuczmik, który po swoich doświadczeniach nie może być śmiertelnie poważny nawet przy okazji rozmowy o nieżyjących. Dziś na „parterze” grobowca urządził stołówkę dla 40 bezdomnych. Na półkach stoją talerze ze znakiem ryby, na ścianach wypisane na kartonie cyrylicą siedem grzechów głównych i „Ojcze nasz”. Żeby wchodziły w głowę podczas posiłku.

Wierni z ogłoszenia
Ojciec Ptolomeusz jeszcze przed ślubami u franciszkanów w Katowicach-Panewnikach zgłaszał chęć wyjazdu do pracy na Wschodzie. Prowincjał wysłał go na 2-tygodniowy rekonesans do Smoleńska. Do 1812 r. tutejszym drewnianym kościołem opiekowali się franciszkanie. W 1894 zburzono stary, a w 2 lata później wzniesiono w tym samym miejscu kościół z czerwonej cegły. Za czasów sowieckich świątynia była otwarta do 1938, ale już od 1930 obowiązywał zakaz odprawiania Mszy. Każdego proboszcza, który odważył się ją sprawować, rozstrzeliwano. Dziś mieszczą się w niej archiwa miasta Smoleńsk. Potężne, strzeliste wieże straszą pustymi miejscami po odłamanych krzyżach. Tak jakby ktoś się bał, że dwie skrzyżowane belki górujące nad dachem zmienią tutejszą rzeczywistość. Obok już odzyskany przez o. Ptolomeusza i przebudowany od fundamentów dom parafialny i dolepiona do niego kaplica. Przed wejściem na plebanię, jak w porządnym obejściu, z budy spogląda poważnym wzrokiem kundel Nero. Przed kaplicą widać czytelne znaki, że nie wolno palić i że obok znajduje się WC.

Proboszcz wytrwale i z uporem odzyskiwał budynki kościelne. Ale kościół władze obiecują oddać dopiero w 2012 roku. Dlatego musi czuwać, żeby nie zrezygnowały z przyrzeczeń. A przed każdą Mszą św. w kaplicy wierni odmawiają Różaniec na schodach świątyni w intencji jej odzyskania. Kiedy mieszkał w grobowcu, na Msze przychodziły 3 osoby. Na pierwszej Rezurekcji zjawiło się ich 30, bo dał ogłoszenie do gazety „Smolieńskije Nowosti”. Wymyślił na własny użytek teorię, że im większe pomieszczenie do modlitwy, tym więcej przyciągnie wiernych, żeby je zapełnić. Potwierdziła to codzienna praktyka. Na Eucharystię w grobowcu przychodziło co najwyżej 40 ludzi. Kiedy w 1999 oddał do użytku dom parafialny z kaplicą, w niedzielę zaczęło być ciasno, bo przybywało 150 modlących się. Dziś bywa ich i 600. A gdy rozpoczął cykl koncertów organowych, zjawiało się kilkuset zainteresowanych, nawet tych niezwiązanych z Kościołem, którzy mieli pretensje, że nie mogą wejść do środka.

Polski wtorek
– Kiedy tu zaczynałem, w sklepach były tylko sól i ocet – wspomina o. Kuczmik. – Dziś ludzie powoli się bogacą, ktoś zakłada prywatną firmę, ktoś handluje. W Smoleńsku kwitnie przemysł brylantowy. Tu na zakupy przyjeżdża Elton John. Parafia o. Ptolomeusza obejmuje jedną trzecią obwodu smoleńskiego. Kolęda trwa od Bożego Narodzenia do Matki Bożej Gromnicznej, bo do domów wiernych musi dojeżdżać po kilkaset kilometrów. W niedzielę jeździ odprawiać Mszę do Czyżowki odległej o 130 km. Nie ma tam kościoła, tylko dom przeznaczony do modlitwy. A parafianie są różnych narodowości – Polacy, Białorusini, Ukraińcy, Litwini, Łotysze, Niemcy, Gruzini, Syryjczycy, Żydzi, Rosjanie. Jest też 30-osobowe duszpasterstwo akademickie. Tworzą je głównie studenci Akademii Medycznej z Korei, Nigerii, Indii, Sri Lanki.

W Smoleńsku mieszka 2 tys. Polaków. Ale wielu nie mówi po polsku ani nie praktykują. Polska Msza w tygodniu jest odprawiana tylko we wtorek. Kapłan musiał dać do przetłumaczenia pieśni z polskiego na rosyjski, żeby wierni je zrozumieli. Mimo że od 5 lat funkcjonuje tu Dom Polski, wielu po prostu nie chce się uczyć języka przodków. – Należę do diecezji moskiewskiej, muszę służyć katolikom wszystkich narodowości, dlatego głoszę Ewangelię w ich językach, nie tylko po polsku – wyjaśnia proboszcz. Ma tu różne grupy duszpasterskie: przedszkolaków, dzieci komunijne (i przed – i pokomunijne), bractwo różańcowe, Trzeci Zakon Franciszkański, grupę charytatywną. Uważa, że najważniejsze w tej pracy jest to, żeby stale być do ich dyspozycji. – Nie można być urzędnikiem pracującym w określonych godzinach, trzeba stale na nich czekać i mieć czas na wysłuchanie – mówi. – Już kilkanaście osób przyszło zobaczyć, jak to jest w parafii, i zostało w Kościele. Często przy okazji ślubu proboszcz udziela też chrztu, Komunii i bierzmowania, bo wielu dorosłych jest nieochrzczonych. Najwięcej ślubów błogosławi starszym, średnio siedemdziesięciokilkulatkom, którzy latami czekali na kapłana. – Tacy państwo młodzi mają razem 150 lat – uśmiecha się o. Kuczmik. Choć największym problemem w Rosji są rozwody. Na 100 związków aż 98 się rozpada. – Dlatego na katechezie rozmawiamy z młodzieżą o miłości – mówi. – Co zrobić, żeby była wieczna.

Nigdy nas nie zostawił
Tutejsi długo nie mieli w zwyczaju przywożenia zwłok swoich zmarłych do kaplicy. Według ich zwyczaju, trzy dni w domu czuwają przy ciele zmarłego. A potem jadą z odkrytą trumną, obitą czerwonym materiałem, na cmentarz. – Wiozą ją w specjalnym samochodzie, ale zdarza się, że i na pace ciężarówki, a nawet w autobusie – opowiada o. Ptolomeusz, którego nazywają też duszpasterzem zmarłych pomordowanych w Katyniu. Na terenie jego parafii leży ten cmentarz wojenny. Rocznie przyjeżdża tu 50 grup z Polski, USA, Nowej Zelandii. Proboszcz odprawia dla nich Mszę i głosi homilię. O tym, że dziś miłość ojczyzny nie wymaga oddania życia za kraj, ale oddawania życia „metaforycznego” – służenia innym, którzy w tym kraju obok niego żyją. Kiedyś o. Ptolomeusz usłyszał od jednego z pielgrzymujących, że w Katyniu po raz pierwszy spokojnie wymówił słowa modlitwy „Ojcze nasz”: „Jako i my odpuszczamy naszym winowajcom”.

Na cmentarzu katyńskim spotykam Olgę Anochinę, parafiankę o. Kuczmika, która przyjechała na odprawianą przez niego Mszę. Jej mama właśnie otrzymała Kartę Polaka. Olga jest nauczycielką w szkole muzycznej, prowadzi chór kościelny i śpiewa po polsku „Serdeczna Matko”, „Czarną Madonnę”, „Barkę”. Ale nie mówi w języku przodków. Twierdzi, że ta „duchownaja muzyka” i tak łączy ją z Polakami. I odwiedziny na cmentarzu w Katyniu. – Tylko wtedy naród żyje, gdy ma pamięć – mówi. – Nawet w Rosji zaczyna być to jawne. I obiecuje, że zacznie chodzić na lekcje języka do Domu Polskiego. – Jak nasz otiec przyjechał, nie znał rosyjskiego – opowiada o swoim proboszczu. – A teraz nikt by nie poznał, że nie nasz. Mieszkał w sklepie (ros. grobowiec). Nigdy nas nie zostawił, zawsze wracał – podkreśla. (Kapłani pracujący na Wschodzie mają „dziurawe” wizy i po trzech miesiącach muszą stąd wyjeżdżać, czekając na ich przedłużenie). Jak wyjeżdża do Polski, to jest w nas taki strach, że nie wróci. To byłby dla nas koniec tego, co znów się zaczęło.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.