Gandalfowie są w… szkołach

Agata Puścikowska

|

GN 41/2022

publikacja 13.10.2022 00:00

Formują, kształtują, wychowują. Świetni nauczyciele zasługują na wdzięczność.

Gandalfowie są w… szkołach istockphoto

Od kilku co najmniej lat panuje jakaś przedziwna moda, by… narzekać na nauczycieli. Że niedouczeni, nerwowi, bez polotu, bez chęci do pracy, roszczeniowi, złośliwi, słabi metodologicznie itd. Bywa i tak, bywają tacy. Zawsze się zdarzali. Wcześniej jednak nie opisywało się historii o „złych nauczycielach”, nie nakręcało się tym samym spirali niechęci, wzajemnych złośliwości, z kolei rodzice nie tworzyli grup wsparcia, które de facto są miejscami wylewania pomyj na szkołę i na konkretnych pedagogów. Na podstawie komentarzy, prześmiewczych filmików i memów (które wpływają na odbiór rzeczywistości i w dużym stopniu kształtują nastawienie młodzieży) można odnieść wrażenie, że wszystkie szkoły, wszyscy nauczyciele i pedagodzy to… zło. Tak jednak nie jest!

Bo przecież jeśli szczerze się zastanowimy, uczciwie spojrzymy na nauczycieli w szkołach naszych dzieci i naszych, jedno jest pewne: spotykamy i spotykaliśmy na swojej drodze wyjątkowych, świetnych merytorycznie i wychowawczo pedagogów. Ludzi, którzy nas kształtowali, formowali, wychowywali i którym wiele, bardzo wiele zawdzięczamy. To byli wychowawcy, trochę czarodzieje, mentorzy, którzy prowadzili przez szkołę i wskazywali drogę – bez wielkich słów, a już z pewnością bez pedagogicznego zadęcia. Czy po latach pamiętamy, wspominamy, jesteśmy im wdzięczni? I czy mówimy naszym dzieciom, by dostrzegały dobro, serce, zaangażowanie, które otrzymują od nauczycieli?

Zapytaliśmy znanych, lubianych ludzi sukcesu o to, czy mieli w młodości ulubionego nauczyciela, który formował, uczył i wychowywał. Poprosiliśmy o przepis na idealnego belfra.•

Rafał Porzeziński

autor i prowadzący w TVP program „Ocaleni”

Niewątpliwie wybitnym nauczycielem, który miał wpływ na całą moją młodość, była moja wychowawczyni ze szkoły podstawowej, Zofia Paduch. To była nauczycielka, która każdemu z uczniów poświęcała czas! Niezależnie od obowiązków, codziennego zagonienia. Wielkie w pani Zofii było to, że każdy z nas, nawet słaby uczeń i rozrabiaka, dowiadywał się od niej, że ma dobre strony, w czymś jest świetny. Ona zawsze znajdowała w uczniu coś dobrego, na czym warto było budować. Miała ogromne serce dla wychowanków, do odkrywania ich dobrych stron. Zabawne, że jednocześnie nie była wybitnym specjalistą od dyscypliny, bo na przykład na klasówkach ściągaliśmy okropnie. Tym samym niewiele zapamiętałem z biologii, ale dzięki pani Zofii nauczyłem się czegoś znacznie ważniejszego: siebie! Ona uczyła nas prostych rzeczy – życia, zachowań. A w sytuacjach dramatycznych – na przykład gdy przyszło nam do głowy wyrywać kartki z dziennika – stała po stronie uczniów, chociaż jednocześnie wyciągała wobec nas konsekwencje. Dbała o wychowanie patriotyczne, opowiadała o żołnierzach wyklętych, gdy jeszcze mało kto o nich mówił, zabierała na wartościowe wyprawy. Była jak druga mama. Nie byłem niestety na jej pogrzebie, dowiedziałem się o nim za późno. I bardzo tego żałuję.

dr hab. Tomasz Sulej

paleontolog

Gdy mnie ktoś pyta o najlepszego nauczyciela, zawsze myślę o świętej pamięci prof. Jerzym Lisiewiczu, nauczycielu geometrii w LO im. Staszica w Warszawie. W klasie matematycznej mieliśmy osobno analizę matematyczną i geometrię. Profesor Lisiewicz był starszym panem, gdy nas uczył. Może dlatego miał bardzo dużo cierpliwości do uczniów, łagodności, może nawet czułości. Nie tylko świetnie tłumaczył trudne zagadnienia, lecz także umiał słuchać i doceniać. Miał u nas tak wielki autorytet, że nikt nie pisnął na jego lekcjach. Gdy mówił, siedzieliśmy jak zaczarowani, wpatrzeni i zasłuchani. Muszę przyznać, że w porównaniu z moimi klasowymi kolegami nie byłem orłem z analizy, ale geometrię lubiłem i rozumiałem właśnie dzięki temu nauczycielowi. Do odrabiania lekcji siadałem z zapałem, nawet z pewną radością. Może dlatego że to prof. Lisiewicz zadał? Nigdy nie zapomnę, jak przed całą klasą pochwalił mnie za dobrze napisaną klasówkę z trygonometrii. Co to była za radość! Nauczał nie tylko tego działu matematyki, lecz przede wszystkim wpoił we mnie szacunek do każdego człowieka.

dr Mariola Serafin

biblistka

Nauczycielem, który najbardziej zapadł mi w pamięć, była wychowawczyni w pierwszych klasach szkoły podstawowej Jolanta Witowska. To był ten typ nauczyciela, który pozwalał dotknąć poznawanego świata. Dzięki temu mogłam być małym Indianą Johnsem, a filmami o nim wówczas się karmiłam. Do dziś pamiętam więc wyprawy do lasu na podchody albo oglądanie z bliska szyszek i mchu. Były też ogniska i goszczenie w domu „u pani”. Zapamiętałam pierwszą ocenę, jaką dostałam, i… wytarganie za ucho. Oceną była piątka minus. Ten minus bardzo mnie rozgoryczył, więc go wyskrobałam paznokciem. Nie umknęło to czujnemu wzrokowi pani Jolanty, która w konkretny sposób wyraziła swoją dezaprobatę. Czas liceum to natomiast bardziej okres tworzenia relacji rówieśniczych niż z nauczycielami. Przyznaję ze smutkiem, że nie miałam nikogo, kogo mogłabym nazwać mentorem. Ciepło wspominam jednak wielu nauczycieli, szczególnie wychowawczynię z LO. Byliśmy okropną klasą, pani Beata Wąsowska musiała mieć z nami prawdziwy krzyż Pański. Uczyła nas historii. Pamiętam, jak przed maturą z historii popłakałam się w domu, bo obawiałam się, że jeśli nie pójdzie mi za dobrze, zawiodę panią profesor. Na szczęście udało się – i zdać maturę, i wyjść na ludzi.

Justyna Bednarek

pisarka

W szkole podstawowej miałam wspaniałą nauczycielkę matematyki, panią Teresę Lityńską. Był to człowiek wyjątkowej dobroci i wyrozumiałości dla dziecięcych głupot, a przy tym potrafiący uczyć, wychowywać i egzekwować. Pamiętam taką sytuację: w drugiej lub trzeciej klasie jeden z kolegów narysował brzydki rysunek i równie brzydko go podpisał (słowem na „d”). Wiedziona świętym oburzeniem, wyrwałam mu ten rysunek, a potem zaniosłam do pani Lityńskiej, „bo to przecież coś paskudnego zrobił ten niegrzeczny Piotruś!”. Pani Lityńska położyła rysunek na biurku, a potem powiedziała, że przekaże go naszym rodzicom na wywiadówce. I wtedy zrobiło mi się strasznie głupio, że jestem taką skarżypytą. Na przerwie zorganizowałam akcję odbicia rysunku, czym prędzej go podarłam i wyrzuciłam do kosza, co pani Lityńska – gdy tylko zauważyła brak – skwitowała pełnym zadowolenia uśmiechem. Skutecznie oduczyło mnie to skarżenia. Kochana pani Lityńska od trzech lat nie żyje, ale na zawsze ma ciepły kąt w moim sercu.

Bartłomiej Włodkowski

prezes i założyciel Fundacji „Ave”

Pojawiła się w siódmej klasie i zaczęła mnie wkurzać. Czepiała się moich wypracowań, a przecież u poprzedniej polonistki nie miałem oceny gorszej niż piątka, nosiłem zaszczytne miano „pupila”, byłem felietonistą działu młodych w największej (i pierwszej w Polsce) dekanalnej gazecie na warszawskim Ursynowie. Tymczasem każda kolejna rozprawka czerwieniła się od poprawek. I jeszcze te komentarze: „Masz barokowy styl”; „Istne rokoko”; „Pracuj nad językiem”. Raz prawie skompromitowała mnie przed całą klasą, gdy wyśmiała użytą w opowiadaniu frazę „najgorsze marynarskie mendy” i wskazała na różnicę między wszami łonowymi a mendami. Nie cierpiałem jej. Tym bardziej byłem zdziwiony, gdy ta sama nauczycielka wciąż zgłaszała mnie do konkursów literackich i recytatorskich, w niełatwych latach dziewięćdziesiątych spotykała się ze mną po godzinach i między lekcjami, żeby robić korekty i szlifować język oraz popisy oratorskie. Jeździła na przesłuchania i finałowe gale, nierzadko fu ndując taksówkę z własnej kieszeni. Wciąż powtarzała: „Bartku, zrozumiesz moje uwagi w przyszłości”. Chyba dzięki wyrażeniu „mniej barokowo” udało mi się bardzo dobrze zdać maturę z polskiego – i do dziś param się słowem pisanym. W polonistce, pani Ewie z natolińskiej podstawówki, była chęć dostrzeżenia i poświęcenia czasu uczniowi z wielkimi aspiracjami i znacznie mniejszymi umiejętnościami. To jest chyba najlepszy przepis na udanego, spełnionego belfra.

Krzysztof Skórzyński

dziennikarz TVN

Miałem dwie nauczycielki w swoim życiu, którym wiele zawdzięczam i które miały wpływ na moją przyszłość – także zawodową. Pierwszą była pani dyrektor z podstawówki. Co ciekawe, nigdy mnie nie uczyła, nie miałem z nią żadnych zajęć, ale najwyraźniej potrafiła obserwować, znała uczniów, byli dla niej ważni. Kochałem wówczas przedmioty ścisłe, byłem z nich bardzo dobry. Matematyka i fizyka, wydawać by się mogło, były moją przyszłością. Chciałem iść do liceum, do klasy o profilu ścisłym. Jednak miesiąc przed egzaminami do szkoły pani dyrektor wezwała mnie „na dywanik”. Zaczęliśmy rozmawiać i powiedziała mi wprost, żebym przemyślał jeszcze wybór. Dostrzegła bowiem we mnie coś innego, dużo więcej, niż ja widziałem i rozumiałem. Mówiła, bym nie popełnił błędu i raczej wybrał klasę kształtującą ogólnie, szeroko, bo mam wrażliwość humanisty, więc wybór klasy ścisłej mógłby okazać się dla mnie życiowym błędem. Posłuchałem jej i jestem do dziś wdzięczny. Miała rację. Drugą nauczycielką, którą cudownie wspominam, jest polonistka z liceum. Wzięła mnie pod skrzydła – chłopaka nieokrzesanego, któremu nie bardzo chciało się chcieć. Potrafiła motywować, ale też umiejętnie wymagać, tak że w efekcie pisałem po pięć wypracowań tygodniowo. Przygotowała mnie do matury i do egzaminów na studia. Dzięki temu wyszedłem na ludzi.

Weronika Kostrzewa

dziennikarka Radia Plus

Miałam szczęście spotkać w szkolnym życiu kilku mistrzów Gandalfów. Właściwie to mistrzynie, ale porównanie do Tolkienowskiego czarodzieja nie jest przesadzone. Chociaż nie opierały się na lasce – różdżce, stanowczo, jak bohater „Władcy Pierścieni”, posiadały rzadką umiejętność wydobywania z ludzi talentów i budowania prawdziwej drużyny. Pani Danusia z zerówki i pani Monika ze stalowowolskiej podstawówki zawiesiły nauczycielską poprzeczkę bardzo wysoko. Do dziś zastanawiam się, jak w sali, której ściany pomalowane były na bladozielono i gdzie paliły się zimne świetlówki, pani Monika stworzyła miejsce, które wspominam jako jedno z najbezpieczniejszych miejsc poza domem. Dopełnieniem tego stanu była pani katechetka Lucynka. Dziś mogę powiedzieć, że uczyła nas uwielbienia, zanim to było powszechne! Nie wiem jednak, czy największego znaczenia dla mojej pracy zawodowej i pokonania wrodzonej nieśmiałości nie miała pani z biblioteki. Gdy pewna nauczycielka, chyba w ramach zemsty, jako jedyną pominęła mnie w wyborze do akademii, właśnie pani z biblioteki, która miała zaprowadzić naszą gromadkę do innej sali, zaprotestowała stanowczo, mówiąc: „Ta blond dziewczynka powinna poprowadzić akademię”. Gdybym w wieku 10 lat nie zaczęła pracy z mikrofonem, pewnie stałoby się to później. Jednak lekcja sprzeciwu wobec niesprawiedliwości została we mnie już na zawsze.•

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.