Zniszczyć konstruktora

Przemysław Kucharczak (wersja rozszerzona tekstu)

|

GN 42/2008

publikacja 20.10.2008 12:14

Komisja odpowiedziała mu, że gdyby było technologicznie możliwe upchnięcie komputera w tak małej, mieszczącej się na stole skrzynce, Amerykanie już dawno by to zrobili... Komuniści dla zasady odrzucali pomysły Jacka Karpińskiego, jednego z najbardziej genialnych konstruktorów w historii Polski.

Zniszczyć konstruktora Jacek Karpiński w swoim pokoiku. Na monitorze jego zdjęcie z 1968 r. z komputerem KAR-65 fot. Henryk Przondziono

W czasach, kiedy komputery były ogromnymi szafami, zbudował jeden z pierwszych na świecie minikomputerów, wyprzedzający swój czas o dekadę K 202. Gdyby komunistyczne władze nie podkładały mu ciągle nóg, Jacek Karpiński byłby dziś sławny i bogaty. Jednak komunistyczni aparatczycy nie mogli lubić naukowca, który w czasie wojny walczył w Armii Krajowej. I to w słynnych Szarych Szeregach, w batalionie „Zośka”. Dzisiaj pan Jacek mieszka w ciasnej kawalerce we Wrocławiu. Jeździ wózkiem między łóżkiem podłożonym kostkami brukowymi, a – oczywiście – komputerem.

Pożegnanie z Zośką
Do Szarych Szeregów wciągnął go w 1941 roku kolega ze szkoły ogrodniczej (bo licea i technika zostały przez Niemców zamknięte). Jacek miał wtedy dopiero 14 lat. – Ale byłem wyrośnięty, więc podawałem się za starszego – uśmiecha się dzisiaj szelmowsko. Mimo schorowania, nie wygląda na swoje 81 lat. Zwłaszcza jego oczy, bystre i czarne jak węgiel, są młode. – Przeszliśmy szkolenie podstawowe i robiliśmy tak zwany mały sabotaż. A to zamalowaliśmy swastykę, a to namalowali na murze polską flagę. No i nałogowo biliśmy szyby w sklepach, przeznaczonych tylko dla Niemców. To były wielkie szyby, dwa na dwa metry – wspomina z rozmarzeniem. Chłopcy rozlewali też farbę lub klej na fotelach w kinie. W czasie okupacji w kinach leciały tylko propagandowe filmy niemieckie, więc patrioci kina bojkotowali. Mały sabotaż na tym odcinku odbywał się pod hasłem „Tylko świnie siedzą w kinie”. – Przyczepialiśmy wychodzącym ludziom do pleców kartki z napisem „świnia”, albo jakiś smród. Albo te psikusy na posterunkach niemieckich. Robiłem petardy i rzucałem niemieckim wartownikom pod nogi. Byliśmy zachwyceni, jeśli wartownik krzyknął z przestrachu – wspomina.

– Warto było dla czegoś takiego ryzykować? Przecież wartownik mógł za wami strzelić – dziwię się. Jacek Karpiński kiwa głową. – Oczywiście, że strzelali. A my wyrobiliśmy sobie szybki bieg... Wie pan, w tym wieku człowiek jest tak głupi, że ryzyko dla niego nie istnieje. Tak samo przy szybkiej jeździe motocyklem albo wspinaczce po niebezpiecznych górach. Wtedy się z tego ryzyka wręcz cieszyłem, czułem satysfakcję, że upokorzyliśmy wrogów, którzy nas tak gnębili – wspomina. Z czasem przyszły poważniejsze zadania. Jacek ukończył specjalne kursy i został instruktorem „Wielkiej Dywersji i Sabotażu”. Szare Szeregi były już wtedy Grupami Szturmowymi AK. Z przyjaciółmi wysadzał pociągi i mosty. Wreszcie, w sierpniu 1943 roku, jako 16-latek, wziął udział w dramatycznej akcji, którą opisał Aleksander Kamiński na zakończenie książki „Kamienie na szaniec”. Było to rozbicie niemieckiego posterunku w Sieczychach nad Bugiem. – Dowódcy podzielili nas na oddziały: atak pierwszy, atak drugi, rezerwa, obstawa i tak dalej. Ja byłem w ataku drugim – wspomina. Ściskał wtedy w dłoniach niemiecki pistolet maszynowy zwany schmeisserem. Zza paska wystawały mu granaty „filipinki”, produkowane przez AK. – Pierwszy wstrząs tej nocy przeżyłem, kiedy kolega bardzo niefortunnie rzucił kilogramową filipinką. A może wypadła mu z ręki przy rzucie? Wybuchła cztery metry ode mnie.

To nieprawdopodobne, ale tylko fiknąłem kozła w powietrzu i upadłem w piasek. Wstałem półprzytomny, ogłuchłem. I do dziś pamiętam to, co wtedy zobaczyłem: przede mną stoi Niemiec w samych gaciach i mierzy do mnie z karabinu. Więc ja też złożyłem się i chciałem serię puścić. A tu tylko pojedyncze: puk. Jeden strzał i koniec. Bo schmeisser upadł w piach, a to była broń dobra, ale delikatna. Steny się nie zacinały, późniejsze kałasznikowy się nie zacinały, a ta cholera się zacinała – mówi Karpiński. – I co stało się dalej? – Nie wiem. Ale z faktu, że ja żyję, a on upadł, wnioskuję, że ten pojedynczy wystrzał wystarczył – mówi z poważnym wyrazem twarzy. Niemiecki posterunek został w kilka chwil zdobyty. Jednak za ogromną cenę. Bo w czasie szturmu poległ legendarny przywódca Szarych Szeregów, Tadeusz Zawadzki „Zośka”. – On jeden jedyny zginął. Dwóch innych kolegów miało tylko leciutkie kontuzje, zupełne drobiazgi. Zobaczyłem, jak wynoszą Zośkę i ładują na wóz. Szedłem przez las obok niego. Jeszcze sobie nie uświadamiałem, że on nie żyje. Kiedy ręka Zośki bezwładnie zwisła z wozu, to ją poprawiłem. Za chwilę się to powtórzyło, znowu poprawiłem. A „Brom”, nasz lekarz oddziałowy, świetny facet, się odzywa: „Jacek, jemu już jest wszystko jedno”. Wtedy dopiero zrozumiałem – wspomina. Po drodze harcerze z Szarych Szeregów zatrzymali się na polanie. Stanęli w dwuszeregu. – „Zośka” leżał przed nami. Andrzej „Morro”, który dowodził akcją, wystrzelił raz z pistoletu w górę. I to było nasze wzruszające pożegnanie – mówi Jacek Karpiński.

Synu, tylko wracaj
Dalsze wojenne losy Jacka obfitowały w wiele dramatycznych wydarzeń. Był dowódcą sześcioosobowej sekcji. Drugą sekcją w jego drużynie dowodził jego serdeczny przyjaciel, Krzysztof Kamil Baczyński. Jacek woził z kolegami broń, sprytnie ukrytą w długich butlach spawalniczych. Brał udział w rozpoznaniu przed ważnymi akcjami AK, między innymi przed brawurowym zamachem w Warszawie na niemieckiego zbrodniarza, esesmana Franza Kutscherę. Pod Urlami i Celestynowem chłopak tkwił przez całe noce przy torach kolejowych, rozpoznając ruch niemieckich patroli przed akcją wysadzania pociągów. – Wierzę w Opatrzność Boską. Wiele razy wyszedłem z opresji, choć właściwie nie powinienem. Raz przy torach wyczuł mnie pies. Szczekając, dociągnął wartowników o kilkanaście kroków ode mnie. Trudno wam sobie wyobrazić, co wtedy czułem. Zwłaszcza, że byłem bezbronny, bo w czasie rozpoznania absolutnie nie wolno nam było mieć broni. – Dlaczego? Żeby Niemcy w razie wpadki wzięli pana za złodzieja węgla? – Za złodzieja, za zboczeńca, za kogokolwiek, byle nie pomyśleli, że szykuje się akcja. Rozwaliliby mnie na miejscu, albo, co gorsze, wzięli na tortury. A jednak tuż przede mną Niemiec powiedział: „głupi pies, na pewno wyczuł zająca”. I zawrócili – dodaje Karpiński. O ryzyku, które podejmował Jacek, doskonale wiedziała jego mama, Wanda. Tato już wtedy nie żył, bo dwa tygodnie przed wybuchem wojny zginął w Himalajach.

Rodzice Jacka byli bardzo ciekawymi ludźmi. Poznali się w Tatrach. Oboje byli już wtedy bohaterami wojennymi. Mama dostała Virtuti Militari za kilkakrotne przekradanie się przez linię frontu, jako osobista łączniczka marszałka Józefa Piłsudskiego. Tato, konstruktor lotniczy Adam Karpiński, był kawalerem Virtuti Militari za loty bojowe w wojnie polsko-bolszewickiej. Mieli troje dzieci. Jacek urodził się w Turynie, gdzie mama odbywała lekarską praktykę podyplomową, a tata był na praktyce w zakładach Fiata. – Mama była bardzo dzielna. Komentowała: „Jacek, to jest twój obowiązek, idź”.

Przed akcją przytulała mnie, całowała w czoło i upominała: „Tylko wracaj!” – wspomina. Dom Karpińskich na Mokotowie był wyjątkowo narażony na wpadkę. Jacek miał magazyn broni i materiałów wybuchowych w skrytce pod podłogą. A piętro wyżej, w mieszkaniu jego siostry Krysi i jej męża, grafika Staszka Tomaszewskiego, była skrytka na „bibułę”, czyli nielegalne gazety. – W piwnicy urządziłem też strzelnicę. I cała drużyna przychodziła do mnie postrzelać. Raz sąsiedzi powiedzieli do mamy: „Jakieś dziwne odgłosy strzałów było słychać. Czy to nie jest niebezpieczne?” – chichocze Jacek Karpiński. – I co mama? Zlikwidowała strzelnicę? – pytam. – Nie. Powiedziała mi: „Jacek, trzeba lepiej uszczelnić te okna”! Mama była wspaniałą kobietą – mówi Karpiński.

Won sabotażysto!
Pierwszej nocy Powstania Warszawskiego Jacek dostał postrzał w kręgosłup. – O, właśnie mam nowe zdjęcia rentgenowskie – pan Jacek z uśmiechem podaje mi kliszę. W jego miednicy widać stożkowaty przedmiot: pocisk. – To kolejny cud, że przeżyłem, bo dziurę wlotową miałem w połowie pleców. Pocisk przeszedł między wyrostkami kręgosłupa i uszkodził tylko korzonki nerwowe. Jak na to patrzą lekarze, to wydaje im się nieprawdopodobne, jak mogłem coś takiego przeżyć – mówi. – Byłem sparaliżowany. Po wojnie długo chodziłem o dwóch laskach. Ale może właśnie dlatego ubecy dali mi spokój w najgorszym okresie, kiedy większość moich przyjaciół z „Zośki” zostało aresztowanych.

Powsadzali ich do ciupy, do kamieniołomów, a niektórych ubili od razu, jak „Anodę” – mówi. W 1951 roku Jacek skończył jednak Politechnikę i dostał nakaz pracy w centralnym laboratorium Polskiego Radia. – Zgłosiłem się, a następnego dnia przylatuje kadrowa z pianą na gębie. I wrzeszczy: „Co tu robi ten dywersant! To sabotaż! Wróg ludu się tu zakradł, won mi stąd!”. Za dwa tygodnie dostałem nowy nakaz do zakładów Kasprzaka na Woli. I ta sama historia. Drugiego dnia przybiegł kadrowy z wrzaskiem, że jestem sabotażystą – wspomina. – Chodziło o to, że kiedy po wojnie ujawnialiśmy się przed władzami, podałem, że byłem w AK „instruktorem Wielkiej Dywersji i Sabotażu”. Czyli specjalistą od wysadzania mostów i pociągów – dodaje.

Kiedy w końcu zaczął pracę, był prześladowany. Od wrogów ludu wyzywał go na korytarzu dyrektor, w zakładzie pracy nachodzili go ubecy. Odetchnął dopiero po trzech latach, kiedy dostał pracę w Polskiej Akademii Nauk. Zbudował tam maszynę AAH do prognoz pogody, czy AKAT-1, pierwszy na świecie tranzystorowy analizator równań różniczkowych. – Wtedy w PAN pracowali prawdziwi naukowcy. Dopiero z początkiem lat 60. przyszło na kierownicze stanowiska tałatajstwo, których jedyną kwalifikacją było członkostwo w partii i w UB. Ci politykierzy gnębili i robili w latach 60. straszne świństwa prawdziwym naukowcom, jak mojemu promotorowi, sławnemu prof. Groszkowskiemu – mówi. – Ale wcześniej, w 1956 roku, w 57 i w 58, chciało się pracować w Polsce, naprawdę. Po odwilży w 1956 roku uważałem, że skoro walczyłem o Polskę w czasie okupacji, to mam obowiązek teraz pracować, żeby było w niej fajniej. Ja z wieloma moimi przyjaciółmi z „Zośki”, niedobitkami, którzy przeżyli, zdawaliśmy sobie sprawę, że jesteśmy pod okupacją. Ale okupacją jednak ograniczoną. Może naiwnie sądziłem, że trzeba podnosić poziom kultury i techniki w Polsce – mówi.

Zniszczone komputery
W 1959 r. kierownictwo PAN przedstawiło jego kandydaturę do konkursu UNESCO dla młodych naukowców. Jacek wygrał: zdobył jedno z sześciu stypendiów na dwustu kandydatów z całego świata. Mógł wybrać sobie zagraniczną uczelnię. Poszedł na Harvard w USA. Po zakończeniu stypendium dostał wiele propozycji pracy na amerykańskich uczelniach. Ale uparł się, żeby pracować dla Polski. Równie mocną motywacją było, że nie chciał zostawić samej w Polsce swojej matki. Niestety, po powrocie, na polskich uczelniach zamiast naukowców rządzili już komunistyczni aparatczycy. Karpiński robił kolejne nowatorskie maszyny liczące, które pozostawały prototypami. Kiedy zaprojektował minikomputer K-202, zebrała się komisja, która orzekła, że to nie może działać. Bo gdyby było technologicznie możliwe upchnięcie komputera w takiej małej, mieszczącej się na stole skrzynce, Amerykanie już dawno by to zrobili.

Dzięki uporowi Jacka i pomocy jego przyjaciela, znanego dziennikarza Stefana Bratkowskiego, udało się jednak uruchomić produkcję K-202. Pieniądze dała prywatna brytyjska firma, ale produkcja miała się odbywać pod Warszawą. Powstało pierwszych 30 komputerów. Miały wspaniałe parametry. Pracowały z szybkością miliona operacji na sekundę, czyli szybciej, niż pecety 10 lat później. Miały 150 kilobajtów pamięci, podczas gdy produkowane wtedy w ELWRO we Wrocławiu, wielkie jak szafy komputery Odra-1204, miały tylko 48 kilobajtów. – W dodatku moje K-202 były dziesięć razy tańsze. Robiliśmy je w dwieście osób, podczas gdy „Odry” robiło 6 tysięcy ludzi – mówi Karpiński.

Być może pan Jacek stał się zagrożeniem dla jakiegoś wpływowego środowiska. Twierdzi, że w 1973 roku kierownictwo ELWRO spotkało się w jego sprawie z PRL-owskim dygnitarzem Piotrem Jaroszewiczem. – Uczestnik tego spotkania przekazał mi, że padły tam słowa: „towarzyszu premierze, ratujcie nas przed Karpińskim, bo on nas zniszczy ekonomicznie”. Jaroszewicz odpowiedział: „dobrze, ja go załatwię”. Później się dowiedziałem, że sam Jaroszewicz napisał na mojej teczce w biurze paszportowym: „Nie wydawać paszportu. Powód: dywersja gospodarcza” – twierdzi Karpiński.

Wkrótce pan Jacek został wyprowadzony pod karabinami z zakładu, którym kierował. 200 komputerów, które były w trakcie produkcji, zniszczono. Karpińskiemu pozwolono wykładać tylko w Instytucie Przemysłu Budowlanego Politechniki, nie w jego specjalności. A kiedy po roku dostał propozycję pracy jako konsultant budowy maszyn matematycznych w amerykańskim koncernie Singer, komuniści nie dali mu paszportu. Karpiński bez skutku interweniował u różnych komunistycznych kacyków. Wpływowy wicemarszałek Sejmu Andrzej Werblan, wtedy członek Biura Politycznego, najpierw wylewnie go przyjął i zapewnił o pomocy. Ale po tygodniu jego sekretarka przekazała panu Jackowi, żeby już więcej do Werblana nie dzwonił.

Świnie drugiego rodzaju
W ramach bezsilnego protestu w 1978 r. pan Jacek przeniósł się na wieś, na Mazury. Hodował kury, świnie i krowę. Tam jesienią 1980 roku, po wybuchu „Solidarności”, odnaleźli go dziennikarze. I zapytali, dlaczego sławny konstruktor komputerów zajął się rolnictwem. „Bo wolę mieć do czynienia z prawdziwymi świniami” – odpalił Jacek. Cała Polska zobaczyła to w telewizji. Wtedy wreszcie pozwolono mu wyjechać. Stan wojenny zastał go w Szwajcarii. Pracował tam do 1990 roku, kiedy wrócił do Polski. Chciał tu produkować skaner własnej konstrukcji. W Szczytnie powstała pierwsza partia 500 egzemplarzy, były dalsze zamówienia. Karpiński wziął kredyt w BRE Banku, którego zabezpieczeniem był jego dom w Aninie.

Niestety, wybitni naukowcy nie zawsze są geniuszami w sprawach biznesowych. Kiedy pan Jacek zgłosił się po drugą transzę kredytu, dowiedział się, że jego dom był zabezpieczeniem tylko dla pierwszej transzy... Karpiński nie mógł więc nawet uruchomić produkcji, a już musiał zacząć spłacać kredyt. Wreszcie jego zakład okradziono, mimo, że zatrudniał ochroniarzy. Stracił wszystko. Z domu nie można go było eksmitować zimą, ale nowy właściciel zrył koparką całe podwórko i uszkodził dach. Obiecał, że dach naprawi, ale tylko go rozebrał. Pan Jacek pracował pod gołym niebem, a w czasie deszczu przykrywał komputer folią. A kiedy wyszedł z domu, nowy właściciel zadzwonił, że jego dom... właśnie się zawalił. Przepadły wszystkie pamiątki i rodzinne fotografie. Pan Jacek twierdzi, że jego dom został zburzony buldożerami.

Do dzisiaj spłaca tamten dług. Z emerytury i renty inwalidzkiej co miesiąc oddaje 25 procent. Karpiński nie załamał się jednak i nadal pracuje. Niedawno skonstruował wraz z synem Danielem skaner dla audytorów, którzy sprawdzają księgi rachunkowe. – Wystarczy przejechać tym skanerem po kolumnie liczb, a program sam sprawdzi, czy nie ma tam błędów. Hewlett-Packard zrobił podobne urządzenie, ale bardzo duże. Nasz skaner mieści się w kieszeni audytora. Ale marketingiem zajmuje się już szwajcarska firma, dla której to zrobiliśmy – mówi.

Trzysta metrów od pana Jacka mieszka we Wrocławiu jego syn Daniel, który codziennie go odwiedza i dogląda. Karpiński mówi z wielką czułością o nim, o swojej córce Dorocie z Warszawy, synu Adamie mieszkającym w Szwajcarii i o najmłodszym Sylwanie, który pracuje i uczy się w Kanadzie. – Niedawno wróciłem do pracy nad sztuczną inteligencją, którą przerwałem przed pięcioma laty z braku pieniędzy. Chodzi o rozpoznawanie przez komputer mowy ludzkiej i zapisywanie jej w sensowny sposób – zdradza. Czy się nie boi, że jakiś naukowiec go ubiegnie? – Może się zdarzyć. Zajmują się tym na świecie ogromne zespoły naukowe. Zaletą wielkiego zespołu są pieniądze na badania, ale wadą jest za dużo dyskusji. To trochę jak w demokracji: większość ludzi na świecie jest głupich. Więc kto podejmuje decyzję? Głupole. Wielkie zespoły mają ten sam problem z podejmowaniem decyzji co do kierunku badań. Bo tu trzeba znaleźć rozwiązanie bez dyskusji. Ja im jeszcze raz zrobię wstyd i sam to rozwiązanie znajdę – mówi. – Kiedy? – pytam. – Jeśli znajdę pieniądze na lingwistów, to za pół roku lub rok. Jeśli wszystko będę musiał robić sam, to potrzebuję jeszcze ze cztery lata. Ale jestem już bardzo blisko rozwiązania – uśmiecha się znów szelmowsko.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.