Co dalej z Rosją?

Andrzej Grajewski

|

GN 36/2008

publikacja 05.09.2008 13:20

Głównym problemem w relacjach Unii z Rosją jest charakterystyczny dla Zachodu oportunizm, naiwne rusofilstwo oraz przekonanie, że rosyjskiego niedźwiedzia lepiej nie drażnić, gdyż rozgniewany bywa nieobliczalny.

Co dalej z Rosją? Prezydent Miedwiediew (po lewej) i premier Putin nie przestraszą się nawet ostrych rezolucji Unii. Znaczenie będą mieć tylko konkretne działania na rzecz Gruzji fot. PAP/EPA/VLADIMIR RODIONOV

Póki co problem z nim mają jego sąsiedzi. Na szczęście to daleko od Berlina, Brukseli i Rzymu, kalkulują zachodni mężowie stanu. W tym duchu utrzymane było niedawne oświadczenie ministrów spraw zagranicznych Rosji i Niemiec, nawołujące do umiaru w ocenie rosyjskiej polityki na Kaukazie.

Wąskie pole
Prawdą jest, że Unia w tej chwili w relacjach z Rosją nie ma szerokiego pola manewru. To ona jest od Rosji zależna, a nie odwrotnie. Na skutek wieloletnich zaniedbań i fałszywych ocen zachodnich ekspertów i polityków, lekceważących głosy ostrzegające przed politycznymi skutkami rosyjskiego monopolu energetycznego, gospodarka Zachodu jest silnie zależna od dostaw rosyjskich surowców energetycznych. Budowanych przez dziesięciolecia powiązań oraz całych systemów energetycznych nie da się zerwać jednego dnia, zresztą chętnych do stosowania sankcji także nie ma. Zwłaszcza że Rosja wojną w Gruzji umocniła swój monopol energetyczny. Zajmując Gori, przejęła kontrolę nad jedynymi niezależnymi liniami przesyłowymi gazu ziemnego i ropy naftowej z rejonu Morza Kaspijskiego na zachód.

Nie jest prawdą, że w tym samym stopniu Rosja jest zależna od Unii, gdyż przecież musi gdzieś swe surowce sprzedawać. Od kilku lat systematycznie rozbudowuje relacje z Chinami, które także pilnie poszukują surowców energetycznych. Jej rezerwy dewizowe są tak ogromne, że stać ją z pewnością na małą energetyczną prowokację wobec Zachodu. Jak skuteczna to broń, można się było przekonać, gdy w jednym z londyńskich dzienników pojawiła się plotka, że Rosja zamierza zakręcić kurek z ropą naftową i gazem ziemnym. Nagle wszyscy politycy w Europie zaczęli nawoływać do realizmu w stosunkach z Rosją.

Tymczasem działania ekonomiczne są jedynym skutecznym instrumentem nacisku na Moskwę. Jak wynika z ostatnich badań opinii publicznej, interwencję w Gruzji popiera ponad 75 proc. Rosjan. Zdecydowana większość uważa, że była to dobra okazja, aby pokazać Zachodowi, kto naprawdę rządzi na obszarze postradzieckim. Autorytet prezydenta Miedwiediewa szybko rośnie w górę, a Putina wcześniej już wszyscy uwielbiali jako opatrznościowego męża stanu. Jeśli prasa rosyjska biadoli nad czymś w związku z wojną w Gruzji, to wyłącznie nad jej skutkami ekonomicznymi. Z moskiewskiej giełdy wyparowało w ciągu ostatnich tygodni kilka miliardów dolarów. Dla państwa nie jest to problem, ale prywatni inwestorzy odczuli to boleśnie, zwłaszcza że pojawiają się sygnały o tym, że zachodni inwestorzy jakby tracili determinację co do dalszych inwestycji na tym kierunku. Gdyby Zachód twardo powiedział, że zawiesza wielkie projekty energetyczne, Rosja miałaby problem.

Niebezpieczne precedensy
Jednak także niektórzy analitycy w Rosji zwracają uwagę, że uznając suwerenność obu zbuntowanych gruzińskich republik, Kreml zdecydował się na krok ryzykowny, który może kiedyś rykoszetem uderzyć w integralność terytorialną rosyjskiego państwa. Nie chodzi przy tym tylko o Czeczenię, która po krwawej pacyfikacji i z tlącą się tam ciągle wojną partyzancką jeszcze długo będzie dla niej problemem. Sukcesem Jelcyna było stworzenie federacyjnego modelu, który został zaakceptowany przez wszystkie podmioty rosyjskiej federacji. Często patrzymy na Rosję jako jednolitą całość, a taką, nawet w czasach sowieckich, nigdy nie była. Po rozpadzie ZSRR w latach 90. ub. wieku ruchy separatystyczne były silne w wielu ośrodkach, zwłaszcza w Tatarstanie czy na Syberii, które w ramach autonomicznego statusu otrzymały daleko idącą samodzielność w sprawach lokalnych. Nikt nie może przesądzić, że regionalny separatyzm nie odrodzi się w przyszłości.

Wówczas decyzja z uznaniem Abchazji i Osetii będzie przywoływana jako ważny precedens i może mieć zupełnie inne znaczenie aniżeli to, które jej obecnie nadajemy. Jak niebezpieczne są wszelkie precedensy, przekonuje się teraz Zachód, który tak pochopnie uznał niepodległość serbskiej prowincji – Kosowo. Gdy Belgrad próbował bronić swej integralności terytorialnej i wysyłał wojska do – Kosowa, Zachód stanął w obronie separatystów albańskich. Te podwójne standardy widoczne są nadal. Gdy prokurator Carla del Ponte z Międzynarodowego Trybunału w Hadze oskarżała Serbów o zbrodnie wojenne, była dla Zachodu niezłomną bojowniczką o prawdę i sprawiedliwość. Gdy wiosną ujawniła, że Kosowem rządzą bandyci z UCK, którzy zabijali Serbów, aby handlować ich organami, stała się obiektem prasowej nagonki, a rząd Szwajcarii pośpiesznie wysłał ją na placówkę do Argentyny.

Następny Krym?
Wiele wskazuje na to, że Rosja scenariusz osetyjski może zastosować także na innych obszarach konfliktów etnicznych. Zwłaszcza na Krymie. W 1954 r. został on przyznany sowieckiej Ukrainie przez Chruszczowa. Nikt wówczas nie przywiązywał do tego żadnego znaczenia. Jednak po rozpadzie ZSRR powstał problem. W Sewastopolu na Krymie ma swoją bazę potężna rosyjska Flota Czarnomorska. Dlatego Rosjanie, a jest ich na Krymie większość, ogłosili w maju 1992 r. powstanie Autonomicznej Republiki Krymu. Protesty i bunty uspokoiły się dopiero, gdy Kijów wydzierżawił Rosji port w Sewastopolu. Teraz mieszkańcy Krymu mają autonomię, a Sewastopol status miasta wydzielonego. Na gmachach państwowych można tam zobaczyć więcej flag rosyjskich aniżeli ukraińskich. Od kilku tygodni mieszkańcy Krymu są zachęcani, aby przyjmować rosyjskie paszporty. Podobny zabieg zastosowała Rosja na Kaukazie, oferując w latach 90. ub. wieku paszporty Abchazom i Osetyjczykom. Uderzając w sierpniu br. na Gruzję, głosiła, że broni jedynie swych obywateli. Wprawdzie niedawno premier Putin zapewniał, że Rosja respektuje granice Ukrainy, ale dodał, że „Krym nie jest problemem, gdyż nie ma tam konfliktów etnicznych”.

Co jednak się stanie, gdyby takie konflikty nagle się pojawiły? Oczywiście wojna z Ukrainą miałaby zupełnie inny charakter aniżeli z Gruzją, której armia wykazała się wyjątkową nieudolnością w czasie operacji w Południowej Osetii. Ale działania zbrojne w ogóle nie muszą być potrzebne. Wystarczy, aby w przyszłym roku prezydenckie wybory wygrał Wiktor Janukowycz, lider Partii Regionów, której działacze z Krymu już dzisiaj domagają się uznania secesji Abchazji i Południowej Osetii. Dlatego najważniejszym zadaniem polskiej, ale i europejskiej dyplomacji powinno być nie doraźne, ale stałe i konsekwentne wspieranie prozachodnich aspiracji Ukrainy. To kierunek, dzięki któremu jeszcze mamy możliwość skutecznie zahamować rosyjski imperializm.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.