Anioł Afryki

Krystyna Jagiełło, dziennikarka, publicystka

|

GN 34/2008

publikacja 26.08.2008 13:16

Gdy Karlheinz Böhm, gwiazda kina oraz telewizji lat 50., wchodzi do studia, z miejsc wstają nawet prezydenci. Nie dlatego, że grał Franciszka Józefa w serialu „Sissi” czy główne role w 40 innych kasowych filmach. Dlatego, że w porę przestał grać.

Anioł Afryki Karlheinz Böhm wśród Etiopczyków w lutym 2001 r. fot. EAST NEWS/GETTY IMAGES

Po pięćdziesiątce, w sile wieku, zmienił całkowicie rolę swego życia i poświęcił się pracy charytatywnej dla jednego z najuboższych krajów świata – Etiopii. „Do 53. roku życia robiłem wszystko dla siebie – wyzna ćwierć wieku później. – Dziś mogę z czystym sumieniem powiedzieć: wszystko, co robię 24 godziny na dobę, jest dla ludzi w Etiopii. Odnalazłem w tym sens i cel życia. I jestem z tego powodu bardzo szczęśliwy”. Ludzie kupują ten patos, bo w życiu Karlheinza Böhma stanowi on rzeczywistość. Może niecałą, ale istotną i prawdziwą. A również taką, o której ulubieniec publiczności potrafi przystępnie i barwnie opowiedzieć, wplatając ją w cały swój los. Kiedy wchodzi na scenę, ludzie, jak przed laty, oglądają księcia z bajki. Wprawdzie nieraz mówił, że z Franciszkiem Józefem ma równie mało wspólnego co z mordercą z filmu „Peeping Tom”, w którym zagrał postać tytułową, ale publiczność nie rozstaje się z młodym przystojnym cesarzem, zakochanym w pięknej żonie (Romy Schneider), podejrzanej o najstraszliwszą z chorób – gruźlicę.

Böhm otwiera portfele
W kwietniu br. telewizja niemiecka zorganizowała uroczystość 80. urodzin gwiazdy. W Etiopii nakręcono filmy dokumentalne. Dziennikarki TV przynosiły z oddalonych studni wodę razem z Etiopkami, i choć były na ogół od nich młodsze, słaniały się ze zmęczenia. Pokazywano głodnych i poniżonych, którym „mister Karl” – jak powiadali – ratuje życie. Mówili też Karlheinz Böhm i jego żona Almaz – o 36 lat młodsza od niego Etiopka (obywatelstwo austriackie, świetna znajomość niemieckiego). Telewizja uruchomiła kilkanaście linii telefonicznych. Z programem łączono natychmiast. U dołu ekranu, na czerwonym pasku, pojawiały się nazwiska bogatych, a przy nich cyfry: 100 tys. euro, 200 tys. euro, ale także tych, którzy dawali skromne 10 euro.

To nieprawda, że tylko zło jest atrakcyjne. Dobro też bywa twarzowe, zwłaszcza jeśli ma oblicze filmowej gwiazdy, która potrafi dotrzeć do każdego. Cała sztuka polega na tym, aby wzruszenie, które widz okazuje młodziutkiej i chorej cesarzowej, potrafił wzbudzić w nim stary, trędowaty nędzarz z Etiopii. Karlheinz Böhm potrafi dokonać takiego cudu – w ciągu dwugodzinnego programu zebrał dla Etiopii 6 mln euro. Był tym wzruszony. Szepnął tylko: „super”. Pieniądze wpłynęły na konto organizacji Menschen für Menschen (Ludzie dla ludzi), którą K. Böhm założył w 1981 r.

A miał być muzykiem
Łatwo powiedzieć, założył. Do 50. roku życia o Etiopii wiedział tylko tyle, że istnieje na mapie. Jest synem austriackiego muzyka, jednego z najwybitniejszych europejskich dyrygentów, Karla Böhma, i śpiewaczki Thei Linhard. Rodzice lokowali w nim ogromne ambicje. Zawsze miał uczucie, że nie jest w stanie im sprostać. Szykowano mu karierę muzyka. Pewnego dnia matka poprosiła sławnego pianistę Wilhelma Backhausa, aby sprawdził zdolności syna. Karlheinz zagrał na fortepianie fragment III Koncertu fortepianowego Beethovena. Backhaus zamilkł, po czym chrząknął: no, jak na syna Böhma, to trochę mało. I tak skończyła się kariera młodego pianisty. Gdy odnosił później sukcesy filmowe w Niemczech, ojciec oczekiwał kariery hollywoodzkiej, a gdy porzucił światowe życie i wyjechał do Etiopii, stary i chory już wówczas dyrygent biadolił, że syna pożrą lwy albo napadną uzbrojone bandy.

Wtedy opinie rodziców nie miały już wpływu na jego decyzje. Przez całe życie usiłował sprostać gustom innych: rodziców, widzów, pracodawców. Wszyscy mieli wobec niego konkretne oczekiwania, przeznaczali mu określoną szufladkę. Kiedy raz jako aktor wyłamał się i zagrał rolę sadystycznego mordercy kobiet w filmie Michaela Powella „Peeping Tom”, publiczność nie mogła mu tego wybaczyć. Po latach opowiadał: „Po premierze w teatrze londyńskim West End stałem w pięknym smokingu koło Powella przed salą kinową. Byliśmy zdumieni brakiem aplauzu. Ludzie w milczeniu opuszczali kino. Nikt do nas nie podszedł, nikt nie podał nam ręki. »The Guardian« napisał następnego dnia, że ten film najlepiej byłoby wyrzucić do klozetu i spuścić wodę, ale nawet wtedy będzie cuchnął. Byłem załamany”. Po latach opinia o filmie zmieniła się, a „New York Times” przyznał mu nawet miejsce wśród 10 najlepszych obrazów ubiegłego stulecia.

Znów wszystko obróciło się na korzyść Böhma, podobnie jak depresja, na którą cierpiał w latach 70. Żona, Basia Kwiatkowska – znana polska aktorka, bohaterka filmu „Ewa chce spać” (w Niemczech pseudonim Barbara Lass) – usiłowała go dopingować do życia. „Rób coś. Nie możesz tak siedzieć. Przestań biadolić, masz przecież dzieci. Nie możesz rezygnować” – przekonywała. Nie do wiary, że w takim stanie mógł znaleźć się człowiek, który kilka lat później podejmie wielki trud na obcym kontynencie, stworzy organizację opracowującą i realizującą projekty melioracyjne, budowę studni, szkół, mostów. Menschen für Menschen jest naprawdę dziełem jednego człowieka.

Aktor odkrywa Biblię
Gdy mieszkał z Barbarą Kwiatkowską w Szwajcarii i właściwie nie grał, odkrył Biblię. Był wprawdzie ochrzczony i wychowany w rodzinie katolickiej, ale do nauki religii nikt go nie zmuszał. Teraz usiłował nadrobić zaległości. Zdarzało się, że po publicznym występie, kiedy udało mu się zebrać dużo pieniędzy dla Etiopii, Karlheinz Böhm zwracał się do publiczności słowami: „Niech Was Bóg błogosławi”. Prasa go wtedy nie oszczędzała. Oskarżała o taniochę, kaznodziejstwo. Czegóż mu nie zarzucano. Natręctwo moralne, uzurpowanie świętości, dobry pan, który daje jałmużnę – to były często powtarzane zarzuty. Dziennikarka „Die Zeit” napisała: „I cóż się w nim zmieniło, odkąd jest w Etiopii? Wcześniej grał cesarza, a teraz gra Pana Boga”. Artykuł ukazał się wprawdzie kilkanaście lat temu, ale Böhm jeszcze niedawno dał publicznie do zrozumienia, że go dobrze pamięta. Bo nic, nawet podważanie motywów jego działania i powagi organizacji, którą stworzył, nie jest w stanie dotknąć go tak boleśnie jak pomówienie o to, że gra.

Jeździ więc Karlheinz Böhm po trzech niemieckojęzycznych krajach, w których istnieje jego organizacja (Niemcy, Austria, Szwajcaria), i tłumaczy ludziom, że się nie poświęca, właściwie wykonuje normalną pracę, tylko robi to z radością. Prowadzi również marketing. Co roku poddaje swoją organizację gruntownej analizie prowadzonej przez Niemiecki Centralny Instytut Problemów Społecznych (Deutsche Zentralinstitut Für soziale Fragen) w Berlinie. Sprawdzają, czy organizacja charytatywna wydaje pieniądze zgodnie z przeznaczeniem ofiarodawców, jak prowadzi budżet, ile wydaje na reklamy itd. W przypadku oceny pozytywnej, przyznają tzw pieczęć instytutu. Menschen für Menschen za każdym razem otrzymuje taką pieczęć.

Dba też o PR. W Niemczech istnieje bowiem cała masa organizacji charytatywnych, a między nimi ogromna konkurencja. Wszyscy walczą o tych samych sponsorów (wśród prywatnych ofiarodawców najwięcej pieniędzy dają czytelnicy prasy bulwarowej). Mass media, szczególnie telewizja i radio, po każdej powodzi na świecie, pożarze, trzęsieniu ziemi apelują do sumień ludzkich, podając numery kont, na które należałoby wpłacić pieniądze. Ludzie są już tym nieraz zmęczeni. Karlheinz Böhm zatrudnia więc fachowców, którzy wymyślają hasła typu: „Wszystko jest coraz droższe, tylko Etiopia nie”. Głoszą też credo organizacji: nie ma pierwszego, drugiego i trzeciego świata, świat jest jeden. Ale najlepszą reklamą organizacji jest oczywiście Karlheinz Böhm.

Powitanie z Afryką
W końcu lat 70. zapadł na ciężki bronchit i lekarz zalecił mu wyjazd do Kenii. Zamieszkał w luksusowym hotelu nad Oceanem Indyjskim. Po kilku dniach pływania w basenie i picia najlepszych francuskich win miał tej bajki dość. Zapytał kelnera, w jakich warunkach żyje normalny Kenijczyk. Być może nie byłby taki dociekliwy, gdyby go na niesprawiedliwość tego świata nie uczulił rok 1968. Zawsze podkreśla, że atmosfera tamtych lat, studenckiej rewolty, obrachunku z nazizmem, protestu przeciwko wojnie w Wietnamie, która odcisnęła na nim trwałe piętno, sprawiła, że później chciał pomagać innym.
Kelner przyniósł następnego dnia dwa rowery i zabrał dziwnego Europejczyka, który chce poznać biedę, do swojej rodziny na wieś. To było przywitanie Afryki, które zresztą Böhm odchorował. Gościnna rodzina poczęstowała go nie tylko głową ryby (na całą rybę nie było ich stać), ale i amebą. Po kilku dniach gorączki pojechał do Mombasy. W zaułkach portowego miasta zobaczył nędzę, jaka może się przyśnić tylko w koszmarnych snach. Wiedział, że w Etiopii jest jeszcze gorzej. Ale wybrał się tam dopiero po kilku latach, za sprawą pewnego programu telewizyjnego.

Wygrany zakład
16 maja 1981 r. Frank Elster, znany moderator ZDF, zaprosił Böhma do popularnego programu pt. „Założę się, że…”. Aktor zakładał, że nawet co trzeci widz nie da 1 marki dla ludzi umierających w Afryce z głodu. Dodał, że jeśli przegra, pojedzie do Afryki za własne pieniądze i będzie działał na rzecz najbiedniejszych. Prasa do dziś pisze o tym, że on ten zakład przegrał. Takiego rezultatu życzyliby sobie widocznie czytelnicy. W istocie Böhm miał rację. Po programie wpłynęło zaledwie milion siedemset tysięcy marek, podczas gdy jedna trzecia telewizyjnej widowni to było 6 mln ludzi. Böhm jednak powiedział, że mimo to pojedzie do Afryki. Wybrał Etiopię. Zaczęło się od improwizacji z nutą szaleństwa. Gdy Elster zapytał go po programie, co zrobi z pieniędzmi telewidzów, Böhm odparł: „Nie wiem”. Ludziom wpłacającym pieniądze podał numery kont urzędów prezydenckich Niemiec, Austrii i Szwajcarii, ale z prezydentami w ogóle tego nie uzgodnił. Byli zdumieni nawałem telefonów. Ale nikt z nich nie miał ochoty irytować się na artystę. Ówczesny prezydent Niemiec Karl Carstens doradził mu tylko, aby pieniądze przekazał na Czerwony Krzyż albo UNICEF. Nigdy w życiu – zaprotestował Böhm. Tłumaczył, że nie chciał, aby jego działalność ktoś wykorzystywał do celów politycznych, ideologicznych, dla poprawy własnego samopoczucia lub dla własnych korzyści.

Gdy w listopadzie 1981 r. założył organizację charytatywną Menschen für Menschen, wiele dobrego już zrobił dla Etiopii. Przez pół roku nawiązywał kontakty w Europie, wygłaszał referaty o Afryce. Zarazem grał – musiał zrealizować przecież kontrakty filmowe. Ale to był dopiero wstęp. Wkrótce rozstał się na zawsze z zawodem aktora i całkowicie poświęcił Etiopii. Ale nadal dużo pracował. Miał po kilkaset występów publicznych rocznie, pracę organizacyjną, latał między dwoma kontynentami, zjednywał sojuszników. Deszcz pieniędzy spada rzadko. Zanim ktoś zdecyduje się otworzyć portfel, trzeba przemówić do jego serca, próżności, czasem zawstydzić, czasem pogonić. Podczas spotkań na prowincji pomagali mu nieraz redaktorzy miejscowych gazet. Oni lepiej znali lokalne środowisko. Kiedyś w małym kurorcie w Badenii-Wirtembergii moderator zaczął się niecierpliwić. – Kto teraz nie pomoże, ten nigdy nie pomoże – zauważył cierpko.

Wystawiono na aukcję jakąś szklaną rzeźbę i długo nie można było przebić tysiąca marek. Ale dziennikarz wiedział, że nikt tej sali nie zechce opuścić z poczuciem własnego skąpstwa i popsutej wspólnej zabawy. Karlheinz Böhm nie odzywał się. A moderator spytał lekko poirytowanym głosem: – Czy mam być nieprzyjemny? Przecież dostaniecie pokwitowanie (darowiznę odlicza się od podatku). Licytacja ruszyła. Gdy rzeźba osiągnęła cenę 5200 marek, Karlheinz Böhm powiedział: „Mamy już na studnię z pompą rzeczną. I wytłumaczył, czym dla kobiet w Etiopii jest studnia. Pod koniec spotkania miał 13 tys. marek.

Studnie, szkoły, szpitale...
W ciągu 27 lat istnienia organizacji Menschen für Menschen wybudowano z jej pieniędzy 1240 studni, 44 kanały melioracyjne i 66 rezerwuarów wodnych. Postawiono 132 szkoły, 85 przychodni, 3 szpitale i 4 polikliniki. Zorganizowano kursy rolnicze dla 54 tys. uczestników i kursy kształceniowe dla 28 tys. kobiet. To wszystko robi 15 ludzi zatrudnionych w oddziale monachijskim, kilkunastu pracujących w oddziałach: austriackim i szwajcarskim oraz stu Etiopczyków. Udział państwa w budżecie organizacji jest minimalny. W ubiegłym roku darowizny od firm oraz prywatnych ofiarodawców wyniosły 15 mln euro. Rząd Niemiec, czyli Ministerstwo Współpracy Gospodarczej i Rozwoju, dorzucił 250 tys. Walka o pieniądze dla Etiopii nie jest jedynym problemem, z jakim od 27 lat usiłuje uporać się Karlheinz Böhm. Musi również stawić czoła podejrzliwości. Dziś już prasa nie okazuje takiej nieufności, ale długo trzeba było na to pracować. To, że Böhm znajdował się pod lupą dziennikarzy, wynikało nie tylko z chęci kontrolowania wydatków z pieniędzy niemieckiego podatnika. Śledzono również jego postawę moralną. Wiadomo, że musiał wchodzić w jakieś układy z miejscową dyktaturą, by cokolwiek w tym kraju zrobić. Zarzucano mu, że nie protestował, kiedy w 1984 r. rząd Mengistu brutalnie przesiedlał ludzi z północy na południe, rzekomo rozprawiając się z głodem, a w istocie z opozycją. – Miałem zagłodzić dziesiątki tysięcy ludzi, żeby obalić Mengistu? – odpowiadał na zarzuty. Interesował go tylko i wyłącznie człowiek.

Przez serce do portfela
W Etiopii uwielbiają go. Karl – bo tak go na ogół nazywają – jest najwyższym autorytetem. Nigdy go nie pytają, skąd bierze pieniądze, które im przywozi, nie interesują się życiem Europejczyków. Zajmuje ich jedno: czy jutro będą mieli co jeść. Żona Böhma wyznała publicznie, że mąż to dla niej jakiś cud. Poznali się w oborze, bo Almaz jest ekspertem od hodowli bydła. Jej wiedza była cenna dla organizacji Menschen für Menschen, na której czele teraz wraz z mężem stoi. Karlheinz lubi się pokazywać z nią i ich dwojgiem dorastających dzieci. Oni są dla mnie największą nagrodą – podkreśla. Nie jest łatwo być aniołem Czarnego Lądu. Ale jeszcze trudniej być nim w Europie. Tu już nie tylko nikt nie wierzy w bezinteresowność, ludziom sprawia coraz większy kłopot, żeby ją w ogóle pojąć. Człowiek, który czyni dobro, musi się z tego tłumaczyć. Lecz czasem na naszym chrześcijańskim kontynencie ludzie uwierzą, że bliźniego też można kochać, nie tylko siebie samego. I wtedy otwierają się ich serca i portfele.

Dziękujemy, że z nami jesteś

To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.

W subskrypcji otrzymujesz

  • Nieograniczony dostęp do:
    • wszystkich wydań on-line tygodnika „Gość Niedzielny”
    • wszystkich wydań on-line on-line magazynu „Gość Extra”
    • wszystkich wydań on-line magazynu „Historia Kościoła”
    • wszystkich wydań on-line miesięcznika „Mały Gość Niedzielny”
    • wszystkich płatnych treści publikowanych w portalu gosc.pl.
  • brak reklam na stronach;
  • Niespodzianki od redakcji.
Masz subskrypcję?
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.