Korea za zasłoną

Maurizio Giuliano, podróżnik, dziennikarz (Tłum. Joanna Hosaniak)

|

GN 33/2008

publikacja 18.08.2008 15:29

Odwiedziłem wiele państw autorytarnych i wydawało mi się, iż widziałem już wszystko. Okazało się jednak, że się myliłem. Niczego nie można porównać z tym, co zobaczyłem w Korei Północnej.

Korea za zasłoną Kim Dzong Il uroczyście obejmuje władzę po śmierci ojca Kim Ir Sena w 1994 r. fot. EAST NEWS/SIPA PRESS

Po niezliczonych próbach dostania się do Korei Północnej jako naukowiec czy dziennikarz stało się dla mnie jasne, że mogę tam wjechać jedynie na podstawie wizy turystycznej. Po długich staraniach udało mi się taką wizę dostać. Gdy w sobotnie popołudnie wylądowałem na lotnisku w Phenianie, musiałem przejść przez procedury identyczne do tych, przez które przechodziłem na moskiewskim lotnisku za czasów komunistycznych. Nawet pytania w kwestionariuszu były żywcem wzięte z radzieckich. Wszystko szło jednak sprawnie, musiałem jedynie zostawić swój telefon komórkowy do odbioru przy wyjeździe. Komunikacja satelitarna staje się zmorą państw totalitarnych.

Zmarły wódz wciąż rządzi
Gdy przeszedłem przez kontrolę celną, spotkałem czekających na mnie dwóch „przewodników”: pan Che i pan Li jak cienie towarzyszyli mi podczas całego pobytu. Pan Kim był moim kierowcą. Pan Che zabrał mi paszport, abym nie miał możliwości samodzielnego poruszania się. Che był szczupłym i dość wysokim mężczyzną około trzydziestki, zawsze bardzo rozmownym. Mówił, że ma żonę i dwoje dzieci. Pan Li miał około czterdziestu pięciu lat i był bardziej poważny, również miał rodzinę. Obaj mało rozmawiali ze sobą. Wkrótce zrozumiałem, że nie towarzyszą mi tylko dlatego, żeby mnie kontrolować. Najwyraźniej mieli kontrolować siebie nawzajem, żeby żaden nie spoufalił się zbytnio ze mną albo nie dopuścił się jakiejś niewłaściwej uwagi. Powiedziano mi później, że „przewodnicy” zmieniają się na zasadzie rotacji, w związku z tym zazwyczaj nie znają swoich partnerów.

Gdy jechaliśmy ulicami stolicy, Che wytłumaczył mi, że musimy zatrzymać się po drodze, aby złożyć hołd pod 26-metrową statuą „Wiecznego Prezydenta”, Kim Ir Sena. Koreańska Republika Ludowo-Demokratyczna jest jedynym państwem na świecie, gdzie zmarły „Wielki Wódz”, czyli Kim Ir Sen, jest nadal oficjalnie głową państwa. Jego syn, Kim Dzong Il, znany jako „Drogi Wódz”, przejął rządy po śmierci ojca w 1994 roku i jest jedynie „Prezydentem Narodowej Komisji Obrony”. Gdy z wizytą państwową przyjeżdżają głowy innych państw, jak na przykład prezydent Putin, Kim Dzong Il wita ich w imieniu zmarłego ojca, odwiecznej głowy państwa, pod jego statuą z brązu. Zatrzymaliśmy się, żeby kupić wiązankę kwiatów, za którą musiałem zapłacić w dolarach. Dobrze, że koledzy uprzedzili mnie, że takie panują w tym kraju zasady – i tak miałem szczęście, bo zamiast dziesięciu czy dwudziestu dolarów, zapłaciłem tylko pięć. Statua Kima króluje nad Phenianem ze wzgórza, tak jak Chrystus Król w Rio de Janeiro i Maryja Dziewica w Santiago de Chile. Każdy Koreańczyk musi nosić w klapie znaczek z wizerunkiem „Wielkiego Wodza”. Ostatnio pozwolono Koreańczykom nosić znaczek z wizerunkiem Kim Dzong Ila. Takiej swobody w doborze „ubioru” nigdy tu pewnie nie było, więc decyzja co do znaczka jest jednocześnie określeniem swojego stylu. Obaj Kimowie są w Korei czymś więcej niż bóstwa, a ich książki są odpowiednikiem Pisma Świętego.

Pod ścisłą kontrolą
Zakwaterowano mnie w Hotelu Yanggakdo, czterdziestopięciopiętrowym budynku, wznoszącym się na zachodnim brzegu rzeki Taedong. Gdy opuściłem pokój, ze zdziwieniem zobaczyłem przed windą pana Li. Wyjaśnił mi, że razem z panem Che zajmują pokój na tym samym piętrze. Pomimo że obaj mieli domy w Phenianie, musieli zamieszkać w hotelu na czas mojego pobytu. Wytłumaczyli mi, że to ze „względów technicznych”, jako że obsługa może nie być w stanie spełnić moich oczekiwań.

Ilekroć znalazłem się w hotelowym holu, jeden z moich przewodników już tam czekał, a jeżeli go nie było, recepcjonistka nie pozwalała mi opuścić hotelu. Nie muszę dodawać, że w hotelu nic się prawie nie działo, stało tam tylko parę samochodów, nie było ani jednej taksówki (chociaż moi przewodnicy twierdzili, że są taksówki, mnie nigdy nie udało się ich zobaczyć). Grupa gości hotelowych składała się z grupy turystów z Chin z „Towarzystwa Przyjaźni Chińsko-Koreańskiego”. Nie było innych gości z Zachodu, co pewnie miało na celu uniemożliwienie nam kontaktów.

Ponieważ nalegałem, wyszliśmy z hotelu i rozpoczęliśmy zwiedzanie miasta z okien samochodu. Zaskoczyła mnie niewielka liczba ludzi na ulicach. Minęliśmy kilka niemal pustych autobusów. Nie widziałem prawie żadnych samochodów, bo tylko agencje rządowe mogą je posiadać. Sporadycznie można ujrzeć jakiegoś rowerzystę, co, jak zauważa większość obserwatorów, jest również wynikiem kontroli liczby rowerów. Oczywiście, każdy z Koreańczyków zaprzeczy, że tak jest. Atmosfera w mieście była ponura, nie czuło się żadnego ożywienia, przeciwnie, odnosiłem wrażenie, że wszyscy są zastraszeni.

Poprosiłem o zabranie mnie do „normalnych sklepów”. Zostałem zawieziony do domu towarowego, w którym wszystkie towary były importowane, przeznaczone dla obcokrajowców lub miejscowych posiadających pieniądze w walucie amerykańskiej (przypomniały mi się sklepy „Beriozka” w byłym Związku Radzieckim). Zadałem więc Che śmiałe pytanie o to, gdzie z żoną kupują żywność.

Che odpowiedział, że w podobnych domach towarowych. „No, a jajka, mleko, ryż - gdzie?”. Odpowiedź była szybka: „na bazarach”. Poprosiłem więc, żeby zabrano mnie na bazar, ale usłyszałem odpowiedź: „Obcokrajowcom nie wolno”. W tym momencie zdałem sobie sprawę, że nie zobaczę prawdziwego życia w Korei Północnej. Che dał mi również do zrozumienia, że mogę robić zdjęcia tylko za jego zgodą i nie wolno mi sprzeciwiać się instrukcjom.

Cud socjalizmu
Zgłosiłem potrzebę pójścia do kościoła, tłumacząc, że zawsze w niedzielę chodzę na Mszę. W Phenianie są dwa protestanckie i jeden katolicki kościół. Moi przewodnicy wyjaśnili mi jednak, że z przyczyn technicznych nie mogę udać się do żadnego z nich. Powiedziałem więc, że chciałbym to zrobić następnego dnia. W odpowiedzi usłyszałem, że prośba zostanie rozpatrzona. Moja podróż po Phenianie następnego dnia była jednym z najbardziej surrealistycznych momentów podczas całego pobytu. Czułem się, jakby mnie cofnięto w czasy Stalina czy Breżniewa. Wszystko doskonale przygotowane, żebym mógł w pełni podziwiać cud socjalizmu. Nie znajdowałem porównania z niczym, co do tej pory widziałem. Czułem się jak ważna osobistość zwiedzająca Moskwę, zupełnie jak w filmach z epoki Breżniewa. Che zaprowadził mnie do „Domu Nauki Wielkiego Narodu”, czyli po prostu biblioteki. Przywitała mnie tam uśmiechnięta hostessa Ha Hayoeng. Jej uśmiech przypominał materiały propagandowe, które znałem sprzed dwóch dekad. Była jednak szczęśliwa nie na tyle, żeby przekonać mnie o tym, jak dobrze się żyje w jej kraju. Hayoeng przetłumaczyła mi napisy na plakatach i szyldach rozmieszczonych w całym budynku. „Jesteśmy tacy szczęśliwi w swojej ojczyźnie!”, „Sto lat życia dla naszego Drogiego Przywódcy!”.

Pokazano mi bibliotekę, w której w każdym z pomieszczeń dominowały portrety Kim Ir Sena i Kim Dzong Ila. Znowu zdziwiło mnie, że tak mało było tam osób i tylko nieliczne spośród nich wyglądały na rzeczywiście zajęte swoją pracą. Gdy zapytałem, dlaczego jest tu tak mało studentów, odpowiedziano, że mają oni inne możliwości korzystania ze zdobyczy nauki i nie muszą się tłoczyć w jednym miejscu.
W jednym z pokoi opowiedziano mi o tym, jak to „Wielki Wódz” wprowadził do użycia stoły pochylne, aby „studenci mogli się wygodnie uczyć dla dobra ojczyzny”. Denerwowała mnie ta karykaturalność wszystkiego i ten propagandowy styl, który myślałem, że już nigdzie nie występuje. Następnym miejscem był „Pałac Dziecięcy”, w którym w ramach zajęć popołudniowych uczyły się najbardziej utalentowane dzieci. Uczestniczyły w zajęciach muzycznych i plastycznych. Che powiedział mi, że jego córka również miała szczęście znaleźć się wśród nich. Przebywało tam około trzystu uśmiechniętych dzieci: grających na pianinie, skrzypcach, instrumentach koreańskich, malujących i wyszywających. Che podkreślił, że wszystkie zajęcia są bezpłatne, po czym spytał, czy podobne instytucje istnieją w świecie kapitalistycznym. Wszystkie dzieci były bardzo czyste, ubrane na biało z czerwoną chustą na szyi, zupełnie jak w byłym bloku sowieckim. Całe przedsięwzięcie było doskonale przygotowane. Zastanowiło mnie jednak, jak dzieci mogą być tak czyste, skoro w łazienkach nie ma wody.

Wizyta w „Pałacu Dziecięcym” zakończona doskonałym koncertem może sprawić, że odwiedzający staną się poplecznikami reżimu. Nie dziwi mnie, że wielu z nich wraca do kraju ze wspaniałymi wrażeniami. Ja również pewnie stałbym się jednym z nich, gdyby nie fakt, że podobne rzeczy widziałem już w Albanii i w innych miejscach – gdy potem następował upadek systemu, straszna prawda o życiu tych ludzi wychodziła na jaw. Szacuje się, że w obozach w Korei Północnej przetrzymywanych jest około 300 tys. więźniów. Na każde uśmiechnięte dziecko przypada tysiąc osób w więzieniu, które żyją w nieludzkich warunkach, poddani przymusowej pracy, cierpią za swoje przekonania i poglądy. Po to, bym mógł doświadczyć prawdziwego życia, zabrano mnie na przejażdżkę metrem. Widziałem tam największą grupę osób podczas swojego pobytu. Wszędzie było niezwykle czysto.

Chociaż nie ulegało wątpliwości, że wizyty w bibliotece i „Pałacu Dziecięcym” zostały specjalnie przygotowane, trudno było uwierzyć, że tak samo zaaranżowano wizytę w metrze. Dało się odczuć coś teatralnego. Nie była to godzina szczytu i pozwolono mi przejechać tylko dwa przystanki. Zdziwiło mnie, że nikt na mnie nie patrzył ani się nie uśmiechał. To dość niezwykłe zachowanie w miejscu, gdzie rzadko spotyka się obcokrajowców. Zapytałem, czy byłaby możliwość odwiedzenia normalnego koreańskiego domu, przypuszczając jednocześnie, że takie wizyty „w pięknych domach szczęśliwych rodzin” są specjalnie przygotowane. Che odpowiedział, że to niemożliwe. „Nawet nie możemy wejść do bloku, żeby zobaczyć, jak wygląda?”. Che stwierdził, że byłaby to ingerencja w prywatne życie mieszkańców. Odpowiedziałem, że oczywiście się z nim zgadzam, chociaż jest to dla mnie dziwne tłumaczenie, skoro i tak w żadnym z mieszkań nie ma zasłon w oknach. (Niektórzy obserwatorzy twierdzą, że jest to środek zapewniający kontrolę nad tym, co dzieje się wewnątrz).

Mszy nie zorganizowano
Ku mojemu wielkiemu zdziwieniu po południu zabrano mnie do kościoła Bongsu, chociaż wbrew mojej prośbie – był to kościół protestancki. Powitał mnie tam pastor, jedyna osoba, która nie nosiła znaczka z portretem wodza. Objaśnił, że społeczność chrześcijańska jest niewielka i trudno było znaleźć fundusze na budowę tak nowoczesnego kościoła. Okazało się to jednak możliwe dzięki hojności „Wielkiego Wodza”, który uczestniczył również w konsekracji kościoła w latach osiemdziesiątych. Pastor wytłumaczył mi też, że wszystkie przekonania i religie są tu szanowane – coś zupełnie przeciwnego do tego, co powszechnie wiadomo o prześladowaniach religijnych i antyreligijnej propagandzie w Korei Północnej. Kościół był pusty. Zastanawiało mnie, dlaczego nie umieścili chociaż dwóch modlących się osób. Wytłumaczono mi, że kościół jest pusty, ale poprzedniego dnia podczas Mszy był pełen. Wydało mi się to dziwne, bo poprzedniego dnia odmówiono mi tej wizyty. Jak twierdzą inni obserwatorzy, Msze są sztucznie aranżowane dla obcokrajowców – oznacza to, że tym razem nie byli w stanie przygotować specjalnie dla mnie Mszy. Przez cztery dni pobytu w tej ostatniej na świecie fortecy stalinowskiej niewiele mogłem zobaczyć. Ale to, co ujrzałem, a zwłaszcza to, czego nie pozwolono mi zobaczyć, dało mi obraz położenia i cierpień ludzi w tym kraju. Będę czekał z niecierpliwością na moment, kiedy uda mi się odwiedzić wolną Koreę Północną i dowiedzieć się, co działo się tam naprawdę przez ostatnich kilkadziesiąt lat.

Tekst opublikowano w kwartalniku „Life and Human Rights in North Korea”, a po polsku w książce „Korea Północna za zasłoną”, pod redakcją prof. Andrzeja Rzeplińskiego i Joanny Hosaniak, wydanej przez Helsińską Fundację Praw Człowieka.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.