Pozytywne weto

Andrzej Grajewski

|

GN 25/2008

publikacja 20.07.2008 01:29

Łkanie wielkie rozległo się w Europie po ogłoszeniu, że Irlandczycy odrzucili traktat lizboński.

Pozytywne weto Ponad 53 proc. Irlandczyków opowiedziało się przeciwko traktatowi lizbońskiemu w referendum fot. AGENCJA GAZETA

Czemu płaczecie, można by zapytać, Irlandczycy skorzystali tylko ze swych uprawnień, wzmacniając demokrację i wiarę w podstawowe wartości unijnej integracji. Gdyby Bruksela chciała szanować prawo, powinna powiedzieć, że traktat lizboński jest martwy i żadna siła nie może go reanimować. Przypuszczam jednak, że tak się nie stanie.

Nic się nie stało?
Biurokraci z Brukseli zachowują się bowiem jak kibice naszej reprezentacji, którzy wprawdzie widzą, że tracimy kolejne gole i mecz jest przegrany, ale nadal z animuszem śpiewają: „chłopaki, nic się nie stało”. Otóż jednak w Irlandii stało się coś ważnego. Obywatele tego kraju w najbardziej demokratycznej procedurze, czyli referendum z jednym prostym pytaniem i dwoma lapidarnymi odpowiedziami, zdecydowali, że nie chcą, aby w ich kraju obowiązywał traktat lizboński. Zrobili to samo, co niedawno uczynili Francuzi i Holendrzy, a prawdopodobnie w ich ślad poszliby także inni, gdyby tylko mieli taką możliwość. Wynik irlandzkiego referendum pokazuje, że biurokraci brukselscy słusznie obawiają się procedur demokratycznych. Wiedzą bowiem, że społeczeństwa mogą zawetować ich pomysł budowy europejskiego superpaństwa. Irlandczycy powiedzieli także wyraźnie, że nie chcą supremacji nowej klasy oświeconych, wiedzących lepiej, czyli urzędników brukselskich. W tej sytuacji każda próba forsowania na nowo pomysłów traktatowych będzie dla całej Unii niekorzystna, gdyż oznaczać będzie złamanie ustanowionych wcześniej reguł.

Skandaliczne są głosy mówiące o tym, że przeciętni obywatele nie powinni w sprawie traktatu zabierać głosu, gdyż jest to materia trudna i zrozumiała tylko dla specjalistów. Może to i prawda, zwłaszcza że nie tyle traktat, ale przede wszystkim Karta Praw Podstawowych, odnosząc się do wielu innych aktów prawa unijnego, znakomicie skomplikowała wszystko. Tylko że jutro na podstawie tych aktów prawnych ktoś będzie podejmował decyzje dotyczące naszych spraw codziennych, nadając sobie prawo orzekania w kwestiach dotychczas zarezerwowanych dla parlamentów krajowych. Wówczas jednak nikt nie będzie tłumaczył sza-remu obywatelowi zawiłości unijnego prawa, tylko usłyszy on, że przecież zostało wprowadzone legalnie poprzez system ratyfikacyjny. Irlandczycy mieli odwagę powiedzieć takiej praktyce nie, czym obronili podstawy europejskiej demokracji.

Polski interes
Nie widzę powodu do wylewania krokodylich łez przez polskich polityków. Bilans przecież jest prosty. Nie ma traktatu lizbońskiego, więc obowiązuje nadal traktat nicejski, który nie tylko był mniej skomplikowany, ale również nadawał większą wagę i siłę polskiemu głosowi w ramach wszystkich instytucji unijnych. Czyż to przypadkiem nie ci sami politycy, którzy dzisiaj jęczą nad wynikami irlandzkiego referendum, niedawno krzyczeli „Nicea albo śmierć” w czasie kolejnej fazy negocjacji traktatowych? Przecież po to wymyślano sławny system pierwiastkowego liczenia głosów, aby jak najwięcej z traktatu nicejskiego ocalić. Skoro Irlandczycy zdecydowali, że dalej mamy system nicejski, to nie czas na smutek, ale trzeba spieszyć z gratulacjami do Dublina, że odwalili za nas kawał roboty.

Kilka miesięcy temu przestrzegałem, aby Sejm nie spieszył się z ratyfikacją traktatu lizbońskiego, gdyż war-to zaczekać na rozstrzygnięcie w Irlandii. Politycy zdecydowali inaczej, przynaglani przez Brukselę, która chciała mieć jak najwięcej decyzji krajowych parlamentów, aby obrzydliwie szantażować Irlandczyków, że skoro wszyscy się zgodzili, oni także muszą. Otóż nie musieli i byłoby katastrofalnym błędem, gdyby Pol-ska zechciała w jakiekolwiek formie przyłączyć się do potępienia Dublina. Z tego wypływają także inne wnioski dla polskiej polityki. Skoro traktat jest martwy, decyzje Sejmu o jego ratyfikacji nie mają większe-go znaczenia, a więc i prezydent Kaczyński nie ma powodu jej podpisywania.

A w każdym razie z pewnością nie powinien się z tym spieszyć. Irlandzkie weto otwiera nowe pole dla naszej polityki, pod warunkiem, że chce się być samodzielnym graczem, a nie tylko wykonawcą poleceń „trenerów” z Brukseli. Ta chwila decyduje, jak ważny będzie głos małych i średnich krajów w Unii, a to przecież nasi najważniejsi sojusznicy. Nie sądzę, abyśmy zbyt często mieli wspólne interesy z Francją, Niemcami czy Włochami, które kierując się własnym egoizmem narodowym, nieraz potrafiły wymusić na całej Unii działania zgodne z ich interesami. Naszym naturalnym sojusznikiem są kraje małe, takie jak Irlandia. Zadaniem naszej dyplomacji powinna być obrona ich suwerenności, a nie przyłączanie się do grona tych, którzy próbują wywierać naci-ski na Dublin. Jutro my możemy być w takiej sytuacji. Więc lepiej teraz brońmy Irlandczyków, abyśmy w przyszłości nie byli osamotnieni, gdy przyjdzie nasz czas powiedzenia weto.

Unia to przetrwa
Trzeba także zdecydowanie odrzucić głosy wszystkich płaczków, którzy kreślą wizję nieomal końca unijne-go świata, jakby odrzucenie traktatu lizbońskiego miało decydować w ogóle o istnieniu Unii. Tymczasem wspólnota ma solidne podstawy prawne stworzone na kolejnych etapach integracji, ma świetnie funkcjonujące podstawy gospodarcze, jest wspólnym obszarem celnym i może z powodzeniem rozwijać inicjatywy polityczne i gospodarcze. Czy w jakimkolwiek stopniu uszczuplone zostaną prawa człowieka na obszarze Unii, czy jakakolwiek branża ekonomiczna będzie przeżywała kryzys na skutek tego, że Irlandia powiedziała nie traktatowi lizbońskiemu? Oczywiście nic takiego nie nastąpi. Do kosza powędruje po prostu jeszcze jedna biurokratyczna mrzonka o rzekomych mechanizmach prostych decyzji, zgniłych kompromisach zawieranych poza kontrolą opinii publicznej i uprzywilejowanej kaście tych, co wiedzą lepiej. Solą demokracji europejskiej są obywatele, a głos każdego kraju w sprawach decydujących jest równy.

Jeśli się odejdzie od tej zasady, można wymyślać różne rzeczy – Europę dwóch prędkości, centrum i peryferia, podział na silniejszych i słabszych, wreszcie ukarać Irlandię wykluczeniem z wielu gremiów, ale zabije się w ten sposób pod-stawową ideę unijną, że próbujemy robić coś wspólnie. Po prostu nadszedł czas, aby proces integracji europejskiej okrzepł w formach, jakie przyjął do tej pory. Bez traktatu lizbońskiego Unia i tak ma co poprawiać w ramach znajdujących się do jej dyspozycji instrumentów, zwłaszcza w kwestii współpracy gospodarczej. Jeśli coś Unię rozkłada od wewnątrz, to nie brak nowego traktatu, ale brak solidarności, np. w sprawach polityki energetycznej, na skutek czego poszczególne kraje podpisują z Rosją umowy, które są niekorzystne dla pozostałych członków wspólnoty. Z irlandzkiej lekcji może zostać wyciągnięta ozdrowieńcza nauka, aby zaprzestać prób uszczęśliwiania Europejczyków na siłę, a zająć się doskonaleniem tego, co udało się już wspólnie zbudować. Skorzystamy na tym wszyscy.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.