Antyrodzinna "Rodzina na swoim"

Przemysław Puch, dziennikarz gospodarczy

|

GN 22/2010

publikacja 07.06.2010 23:19

Będą zmiany w programie kredytowania mieszkań „Rodzina na swoim”. Wydaje się, że dla rządu ważniejszy jest interes banków i firm deweloperskich niż tysięcy młodych, czekających na pierwsze mieszkanie, rodzin.

Program „Rodzina na swoim” czekają zmiany niekorzystne dla rodzin. Program „Rodzina na swoim” czekają zmiany niekorzystne dla rodzin.
AGENCJA GAZETA/DAMIAN DANAK

Można mieć pretensje do stylu prowadzenia polityki przez poprzedni, PiS-owski rząd. Jest jednak oczywiste, że miał on spore osiągnięcia w zakresie polityki prorodzinnej. Jej wyrazem, obok ulgi podatkowej na dzieci, było uruchomienie trzy lata temu programu „Rodzina na swoim”. Miał on pomóc młodym ludziom w zdobyciu samodzielnego mieszkania. Od nowego roku planowane jest wprowadzenie zmian w „Rodzinie”. Za modyfikacją stoją wpływowe lobbies bankowców i deweloperów. Pierwotnie program dotyczył wyłącznie rodzin. Obecnie pod naciskiem banków mają być do niego włączone osoby samotne i pozostające w tzw. wolnych związkach.

Deweloperzy dostali „prezent” w postaci wprowadzenia zakazu kupna lokalu na rynku wtórnym, czyli z drugiej ręki. Jeśli propozycje zostaną przyjęte, od 31 grudnia 2012 r. program będzie wygaszany. – Przyjęcie noweli spowoduje, że środki z budżetu, które miały pomóc rodzinom, trafią do tych, którzy niekoniecznie takiej pomocy potrzebują – uważa Tomasz Błeszyński, doradca rynku nieruchomości. Jest jednak duża szansa, że zmiany nie wejdą w życie. Zdecydowanie jest im bowiem przeciwna sejmowa opozycja (głównie z PiS). – Nie zgodzimy się na to, by pod naciskiem biegających po Sejmie lobbystów „rozmydlać” grupę beneficjentów – twierdzi poseł Andrzej Adamczyk z PiS, przewodniczący podkomisji ds. budownictwa oraz gospodarki przestrzennej i mieszkaniowej. – Rodzina to mężczyzna, kobieta i dzieci. I nikt nie ma prawa tego zmieniać nowelizacją ustawy – dodaje.

Istotne oszczędności
Program „Rodzina na swoim” odniósł ogromny sukces. Według danych Banku Gospodarstwa Krajowego, do 20 maja br. udzielonych zostało 54 tys. 465 kredytów preferencyjnych o wartości ok. 9 mld 21 mln 399 tys. zł. Wartość inwestycji finansowych tymi kredytami wyniosła ok. 11 mld 316 mln 770 tys. zł. Pomoc państwa chyba po raz pierwszy w historii nie sprowadzała się do „poklepania po ramieniu”. Osoby kupujące pierwsze mieszkanie mogły liczyć na to, że przez 8 lat budżet państwa będzie pokrywał za nie połowę odsetek od udzielonego na ten cel kredytu. Obecnie mało kogo stać na kupno lokalu za gotówkę. Biorąc pożyczkę hipoteczną wartości 300 tys. zł (denominowaną w euro), miesięczna rata wynosi normalnie ok. 1850 zł. W przypadku preferencyjnych kredytów, udzielanych ramach „Rodziny” – spada do ok. 1000 zł. Co miesiąc więc w rodzinnym budżecie zostaje od 800 do 900 zł.

Z tego bardzo korzystnego rozwiązania jednak nie każdy mógł skorzystać. Pomoc udzielana była wyłącznie małżeństwom, pozostającym w formalnym związku. Nie mogli być posiadaczami innej nieruchomości, a cena tej, na którą był brany kredyt, nie mogła przekroczyć określonego progu. Z racji tych ograniczeń banki od początku miały spory problem z programem. Skierowany jest on bowiem do grupy, która – choć nikt tego oficjalnie nie przyzna – nie jest wymarzonym „targetem” banków. Polskie rodziny są mało zamożne. Cierpią z powodu niskich dochodów, trapi je częściej niż osoby samotne bezrobocie, a mają znacząco większe potrzeby konsumpcyjne (minimum socjalne wynosi ok. 750 zł na osobę, czyli w przypadku rodziny z dwojgiem dzieci urzędowo wyznaczana kwota niezbędna do przeżycia to ok. 2,8 tys. zł). Z tego także powodu tuż po uruchomieniu programu banki niechętnie do niego przystępowały.

Lobbyści na mieście
Deweloperzy też mieli z programem problem. Szybko okazało się, że rodziny wolą kupować lokale „z drugiej ręki” niż budowane przez nich. W małych miejscowościach, gdzie mieszka większość odbiorców rządowej pomocy, rynek pierwotny (deweloperski) po prostu nie istnieje. Można tam nabyć mieszkanie z drugiej ręki albo nie kupować go wcale. Deweloperzy bowiem, z powodu niskich dochodów potencjalnych nabywców, poza aglomeracjami prawie w ogóle nie prowadzą działalności. Z drugiej jednak strony, zarówno dla deweloperów, jak i dla banków, rządowy program stanowił nie lada kąsek. Dla obu „korporacji” budżet to dobre źródło dochodów. Może co prawda zbankrutować, ale groźba takiego rozwoju wypadków jest mniejsza niż w przypadku przedsiębiorstwa czy osoby prywatnej. „W miasto” poszli więc lobbyści, którzy, gdzie tylko się dało, przekonywali wpływowe osoby do modyfikacji. Ruszyła także zmasowana akcja w przychylnych obu środowiskom mediach.

Banki oraz deweloperzy należą do grupy największych nabywców reklam w dziennikach i tygodnikach ogólnopolskich. Przyszedł czas, aby pośrednio lub bezpośrednio zrewanżowały się za wydane na ogłoszenia pieniądze. Nie chodziło jednak o to, by program zlikwidować. Ale by tak go zmodyfikować, aby bardziej uwzględniał interes wielkich korporacji. – Pod koniec kwietnia br. projekt został skierowany do konsultacji społecznych – potwierdza wiceminister infrastruktury Piotr Styczeń, współautor projektu. – Wśród organizacji, do których został wysłany, znalazły się m.in. Związek Banków Polskich, NBP Bank Gospodarstwa Krajowego, Polskie Stowarzyszenie Budowniczych Domów, Polski Związek Firm Deweloperskich, Polska Izba Gospodarcza Towarzystw Budownictwa Społecznego, związki miast, gmin, powiatów, a także organizacje związków zawodowych. Przedstawiciele rodzin nie byli pytani o zdanie w sprawie planowanych zmian. – Projekt został zamieszczony na stronie internetowej ministerstwa. Dzięki temu każda z zainteresowanych rodzin czy też przedstawiciele ich organizacji mogą zapoznać się z propozycją zmian i przesłać swoje uwagi do ministerstwa – mówi „Gościowi Niedzielnemu” Piotr Styczeń.

Rząd się łamie
Argumenty lobbystów trafiły na podatny grunt. Rząd, gdzie tylko może, szuka oszczędności. Ogromny, społeczny sukces programu okazał się kosztowny. Zgodnie z prognozą Banku Gospodarstwa Krajowego, same dopłaty do 2018 r. osiągną ok. 3,4 mld zł. Reformy finansów publicznych na razie nikt nie zamierza przeprowadzić, a oszczędności stosunkowo łatwo znaleźć w takich programach jak „Rodzina na swoim”. Tym bardziej że zmiany popierają banki i deweloperzy, a przeciwko nim występują słabo zorganizowane rodziny. Każdy gabinet w swoich kalkulacjach musi uwzględniać interesy zarówno banków, jak i deweloperów, bo wpływają na sukces lub porażkę całej gospodarki. Banki stanowią jej „krwiobieg”, deweloperzy – „koło zamachowe”. Poza tym bez jednych i drugich żaden rządowy program mieszkaniowy nie ma szans realizacji. Politycy mieli w pamięci choćby kłopoty ze strony banków, jakie towarzyszyły uruchomieniu „Rodziny”.

Związek Banków Polskich negatywnie odniósł się do propozycji wyłączenia z programu mieszkań z rynku wtórnego. – Ograniczy to skuteczność programu – mówi Krzysztof Pietraszkiewicz, prezes ZBP. – Jak wynika z danych Banku Gospodarstwa Krajowego, jedynie 17 proc. dotychczasowych beneficjentów zdecydowało się na kupno nieruchomości od dewelopera. Około 58 proc. to rodziny korzystające z pomocy państwa przy nabywaniu mieszkań na rynku wtórnym, a prawie 25 proc. to rodziny budujące indywidualnie własne domy. Mimo tego klamka zapadła. Propozycje zostały przygotowane przez ministerstwo infrastruktury w formie nowelizacji ustawy, a uzasadnienie obudowane zostało wielostronicowym laniem wody. We wrześniu projekt trafi prawdopodobnie do parlamentu. Czy ma szanse zostać wprowadzony w życie? – W naszym klubie zdecydowanie nie będzie na to zgody – mówi poseł Adamczyk. – Zrobimy też wszystko, by przekonać posłów z innych ugrupowań do zablokowania noweli. Mamy w tej kwestii pewne doświadczenie. Po uruchomieniu „Rodziny” klub SLD próbował rozszerzyć go o tzw. singli i osoby pozostające w tzw. wolnych związkach. Udało się te projekty odrzucić przy pomocy Platformy Obywatelskiej. Posłowie PO głosowali przeciwko, wychodząc z innych niż my przesłanek. Jako ugrupowanie ponoszące odpowiedzialność za stan finansów publicznych, bardziej kierowali się tym, że poszerzenie oznaczać będzie zwiększenie kosztów dla budżetu. Mam nadzieję, że i tym razem uda się odrzucić nowelizację, mimo że dzisiaj jest to projekt rządowy. Będziemy jednak przekonywali, że jest on, przykro mi to mówić, lekkomyślny i szalenie antyrodzinny.

Broń wyborcza
Na koniec gorzka refleksja. Krytycy rządu Donalda Tuska uważają, że zmiany mogą mieć podłoże polityczne. Jak przypuszcza poseł Adamczyk, rząd być może doszedł właśnie do wniosku, że rodziny, mało zarabiające i wymagające wsparcia, nie stanowią elektoratu Platformy. PO chce, jego zdaniem, postawić przede wszystkim na osoby młode, samotne, ale osiągające wysokie dochody. Ale ta kalkulacja może okazać się nieopłacalna. Nie od dzisiaj wiadomo, że polska rodzina wymaga wsparcia, a w jej interesie nie wypowiadają się żadne lobbies. Nie ma możliwości forsowania korzystnych dla siebie rozwiązań przez „stada załatwiaczy”. Nie znaczy to jednak, że jest bezsilna. W demokracji ma broń, jaką jest kartka wyborcza. I jej z pewnością użyje przeciwko każdemu rządowi, który zaproponuje rozwiązania niebiorące pod uwagę interesów „podstawowej komórki społecznej”. Gra bowiem toczy się o wysoką stawkę. Dotyczy ona jakości życia nie tylko małżonków, ale często także ich dzieci. Kosztów poszukiwania budżetowych oszczędności nie może ponosić zawsze najsłabsze i pozbawione lobbingowego wspomagania ogniwo gospodarki rynkowej. Czy proponując tak antyrodzinne zmiany w roku wyborów prezydenckich i samorządowych, rząd zdawał sobie z tego sprawę?

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.