Krajobraz po greckiej bitwie

Tomasz Rożek

|

GN 21/2010

publikacja 27.05.2010 12:09

Do bankrutującej Grecji rękę wyciągnęła cała strefa euro. A to dopiero początek. Kryzys pokazał, jak bardzo w Eurolandzie teoria minęła się z praktyką.

Grecja wpadła w kłopoty z powodu zbyt wpływowych związków zawodowych. Grecja wpadła w kłopoty z powodu zbyt wpływowych związków zawodowych.
Dzisiaj związkowcy protestują przeciw programowi naprawy finansów.
PAP/EPA/PANTELIS SAITAS

Grecja wpadła w kłopoty, bo wydawała znacznie więcej pieniędzy, niż miała. Pieniądze unijne zamiast inwestować – przejadano. Na kłopoty nie trzeba było długo czekać. Dzisiaj w Grecji cały czas się tli, ale główny pożar został ugaszony. Kosztowało to krocie i do reszty zburzyło zaufanie inwestorów do Europy. Co to za gospodarka, w której możliwy jest „grecki przypadek”? Co to za ekonomia, w której przez lata nikt nie reagował na jawne trwonienie kapitału? Co to za strefa, w której nie ma mechanizmów dyscyplinujących kraje członkowskie? Takie kraje jak Grecja, a za chwilę być może Hiszpania i Portugalia, ciągną w dół gospodarki Niemiec czy Francji. I nie chodzi tylko o to, że akurat te dwa kraje najwięcej wyłożyły na ratowanie Grecji. Inwestorzy tracą zaufanie do europejskiej gospodarki. Nie chcą tu inwestować. Wolą za oceanem, albo w Azji. Tracą na tym wszyscy. Także ci, którzy euro nie zdążyli jeszcze przyjąć.

Z pustego nikt nie naleje
Żeby całkowicie nie stracić zaufania inwestorów i przy okazji nie pójść na dno za greckim topielcem, ministrowie finansów 27 unijnych krajów stworzyli tzw. Europejski Mechanizm Stabilizacyjny. W zamyśle ma to być stały mechanizm ratowania krajów strefy euro znajdujących się w tarapatach. Dotychczas podobny mechanizm nie istniał. Przywódcom tak bardzo zależało na uspokojeniu sytuacji, że nową strukturę stworzono w ciągu… kilku dni. Pomogło na krótko. Rynki się uspokoiły, ale tylko na kilkadziesiąt godzin.

Pakiet stabilizacyjny w sumie ma obejmować wartość ponad 700 miliardów euro. Z tego około 500 mld ma pochodzić z Unii, resztę ma dać Międzynarodowy Fundusz Walutowy. Tak dużych pieniędzy nikt oczywiście nie wyłoży, więc postanowiono je zdobyć, emitując europejskie obligacje. To sposób prosty, ale ryzykowny i może być niebezpieczny np. dla Polski. My też pozyskujemy pieniądze, emitując obligacje, ale nasze są mniej atrakcyjne dla inwestorów niż europejskie. W efekcie Polska może mieć kłopoty z pożyczeniem pieniędzy.

Emisja europejskich obligacji wcale nie jest równoznaczna ze zdobyciem pieniędzy. Obligacje ktoś musi kupić. A inwestorzy strefie euro już nie ufają. Euro (w stosunku do dolara) na giełdach w Tokio i w Nowym Jorku tanieje. Tak mało jak dzisiaj nie kosztowało od 4 lat. Europejskie giełdy też rejestrują spadki. Nadszedł czas, gdy wyraźnie widać, że pustym pieniądzem problemu nikt nie naprawi. Sytuacja jest wręcz groteskowa. Przecież Grecja wpadła w kłopoty właśnie z powodu pustych pieniędzy, które nie miały pokrycia. Strefie euro potrzebne są konkretne zmiany. I oszczędności.

Kupowanie czasu
– Kupujemy czas na wyrównanie konkurencyjności i deficytów budżetowych krajów strefy euro – powie-działa kanclerz Niemiec Angela Merkel kilka dni temu w Berlinie. Mówiła o Europejskim Mechanizmie Stabilizacyjnym. Dalej twierdziła, że czas, który uda się zyskać, trzeba wykorzystać na reformy. Przyznała też, że same Niemcy muszą wprowadzić program oszczędnościowy. Do 2014 roku wpływy z podatków będą w Niemczech o prawie 40 mld euro niższe, niż przewidywano, a dochody w 2013 roku będą wynosiły tyle, ile dochody w 2008 roku. Rocznie trzeba będzie oszczędzać około 10 mld euro.

Nie tylko Niemcy tną wydatki. By nie podzielić losu Grecji, w swoich budżetach sprzątają prawie wszyscy. Premier Hiszpanii José Zapatero powiedział kilka dni temu, że jego rząd ograniczy dotacje budżetowe o 600 milionów euro, a pomiędzy 2010 i 2011 rokiem chce zredukować inwestycje publiczne o ponad 6 miliardów euro. Zapatero – w ramach oszczędności – zamierza zwolnić 13 tysięcy urzędników i obniżyć ich pensje o 5 proc. Hiszpania i Portugalia to kraje, w których „grecki scenariusz” jest realnym zagrożeniem. Na ratowanie Madrytu i Lizbony trzeba byłoby wydać wielokrotnie więcej niż 130 mld euro, jakie przeznaczono na rato-wanie Aten. Nie ma też pewności, czy ktokolwiek wyłożyłby te pieniądze. Na ratowanie Grecji najwięcej dały Niemcy. Wielu ważnych polityków z tego kraju powiedziało, że nie zgodzi się na wydanie ani jednego euro na ratowanie krajów, które za nic miały zasady zdrowej gospodarki.

„Strefa złotego” ważniejsza
Jedyne więc wyjście to nie patrzeć na Brukselę, tylko na własną kieszeń. I oszczędzać, ciąć wydatki i wprowadzać reformy. Grecja została zmuszona do reformowania gospodarki pod groźbą nieotrzymania pomocy. Portugalia nie czeka, aż sprawy zajdą tak daleko. Rząd premiera José Sócratesa chce podnieść podatek VAT o jeden punkt procentowy (Grecy podnieśli o dwa punkty), podatek dochodowy, ograniczyć pensje w budżetówce i obciąć większość dotacji dla samorządów. Te kroki mają wzbogacić budżet centralny o ponad 2 mld euro. To obniży deficyt budżetowy z 9,5 proc. do 7 proc PKB. Powinien on wynosić nie więcej niż 3 proc. Reformy wprowadzają też Wielka Brytania, Francja i Turcja.

Co z Polską? Czy także u nas politycy będą czekali na zapaść, żeby wprowadzić reformy? Polska jest w najlepszej sytuacji w Europie. Ma wzrost gospodarczy i nie stoi przy ścianie. Wprowadzanie reform teraz jest więc znacznie lepsze niż czekanie na katastrofę, jak to ma miejsce w wielu europejskich gospodarkach. Tyle tylko, że rząd naszej komfortowej sytuacji nie wykorzystuje. Ekonomiści największy potencjał upatrują w podniesieniu wieku emerytalnego i w zlikwidowaniu przywilejów różnych grup społecznych. U nas może to dać spore oszczędności, a równocześnie spowodować, że osoby przechodzące na emeryturę będą miały wyższe uposażenie.

Jeremi Mordasewicz z PKPP Lewiatan mówił niedawno w kanale telewizyjnym TVN CNBC Biznes, że ograniczenie przywilejów rolników, górników i pracowników służb mundurowych oraz wyrównanie wieku emerytalnego kobiet i mężczyzn dałoby oszczędności rzędu 30 miliardów złotych. Ale to mało. Trzeba gruntownie naprawić finanse publiczne. Każdy z poprzednich rządów obiecywał to zrobić. I żaden nie zrobił. Zdaniem prof. Stanisława Gomułki, ekonomisty z organizacji przedsiębiorców BCC, rząd ma pomysł, jak zaoszczędzić ok. 5 mld złotych. – Potrzebny jest pakiet posunięć w granicach 50–60 mld zł. Pozostałe 30–40 mld zł udałoby się poprawić poprzez wzrost gospodarczy – powiedział Gomułka.
– Za bardzo przejmujemy się stanem strefy euro, a za mało stanem „strefy złotego” – mówi z kolei główny ekonomista firmy PricewaterhouseCoopers, prof. Witold Orłowski. Marek Zuber, ekonomista i analityk rynków finansowych, komentując w wywiadzie dla portalu WP konsekwencje, jakie dla polskiej gospodarki będzie miał grecki kryzys, stwierdził, że to nie Grecy puszczą nas z torbami, tylko prędzej sami to sobie zrobimy. Zapytany, co konkretnie trzeba zrobić, odpowiedział: – Musimy zmniejszyć wydatki publiczne w stosunku do PKB, obniżmy deficyt budżetowy i ograniczmy dług publiczny.

Hamulec i brak głosu
Kilka dni temu minister finansów Jacek Rostowski powiedział, że może to i dobrze, że nie jesteśmy teraz w strefie euro, bo przypomina ona remontowany dom. – Za te kilka lat, jak strefa euro będzie wzmocniona, pomalowana, już błyszcząca (...), będziemy mogli do niej spokojnie się wprowadzić – podkreślił. To mało poważne stwierdzenie. Rząd Donalda Tuska chciał wprowadzić w Polsce europejską walutę w 2012 roku (teraz chce w 2015 roku). Wtedy o remontowanym domu nikt z Ministerstwa Finansów nie wspominał. Czyżby dom popękał, a farba zaczęła odchodzić od zagrzybionej ściany dopiero teraz? A może minister nie zauważył fatalnego stanu mieszkania, do którego mamy się wprowadzić? Polska euro musi przyjąć, bo taki zapis znalazł się w naszym traktacie akcesyjnym do Unii Europejskiej. Nie widnieje tam jednak data. Niezależnie od tego, kiedy zmienimy walutę, warto dążyć do trwałego spełnienia kryteriów z Maastricht, czyli wymagań, jakie stawiane są przed każdą gospodarką wchodzącą do strefy euro. Nie sposób tego dokonać bez uzdrowienia gospodarki, bez przeprowadzenia reform.

Same reformy krajów członkowskich to mało. Zreformować trzeba całą strefę euro. Niemiecki minister finansów Wolfgang Schaeuble opracował 12-punktowy plan naprawy strefy euro. Chce pozbawiać głosu w strukturach Unii kraje łamiące zasady Eurolandu. Proponuje też, by wprowadzić procedury kontrolowanego bankructwa kraju. Schaeuble chce wprowadzić w Eurolandzie mechanizm „hamulca zadłużenia”. Podobny wpisano do niemieckiej konstytucji. Gdyby został wprowadzony, państwa nie mogłyby przekroczyć ustalonego limitu długu publicznego. W podobnym kierunku idą pomysły polskiego ministra finansów Jacka Rostowskiego. Proponuje, by wydatki budżetu rosły nie więcej niż jeden procent ponad inflację w danym kraju. Druga propozycja to zmiana kryteriów oceny sytuacji ekonomicznej poszczególnych krajów. Teraz ich kondycję ocenia się na podstawie wysokości deficytu sektora finansów publicznych. Rostowski proponuje, by brano pod uwagę także wielkości długu publicznego. To korzystne dla Polski, bo nasz deficyt wynosi 7 proc. PKB, choć powinien najwyżej 3 proc., z kolei dług wynosi 50 proc. PKB, podczas gdy dług większości krajów strefy euro jest znacznie większy. Ostatnia propozycja naszego ministra finansów nie uzdrowi jednak strefy euro. Raczej spowoduje, że w przyszłości jej drzwi będą szerzej otwarte. A dzisiejsze kłopoty wynikają właśnie stąd, że w strefie znaleźli się ci, których tam nie powinno być.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.