Jak bankrutują państwa?

Jarosław Dudała

|

GN 10/2010

publikacja 14.03.2010 10:03

Gdy bankrutują królowie, najbardziej cierpią ich poddani.

Jak bankrutują państwa? istockphoto

Gdy bankrutuje malutkie przedsiębiorstwo, to jego majątek jest sprzedawany, a pracownicy lądują na bruku. Z wielkimi firmami bywa inaczej – ich akcje tracą na wartości, a wtedy przejmuje je jakaś firma konkurencyjna lub fundusz inwestycyjny. A jeśli bankrutuje państwo? Obywateli nie da się przecież zwolnić jak pracowników. Trudno wyobrazić sobie, żeby państwowe gmachy: uniwersytety, szpitale czy muzea zostały sprzedane firmom, które mogłyby w nich urządzić na przykład pieczarkarnie. Bankructwo państwa na ogół nie oznacza też, że jego dotychczasowe konstytucyjne władze zostają usunięte, a ich miejsce zajmuje komisarz, nadany przez wierzycieli. Jak więc bankrutują państwa?

Dyplomacja kanonierek
Bankructwo państwa to moment, w którym kraj zmienia warunki spłaty swoich długów. Kredytodawcy naturalnie robią, co mogą, żeby odzyskać choćby część pieniędzy. W wariancie agresywnym może dojść do próby wyegzekwowania należności siłą, czyli przez interwencję zbrojną. To postępowanie zyskało sobie w historii nazwę dyplomacji kanonierek. Takie przypadki należą już jednak do przeszłości. Na przykład w końcu XIX wieku Wielka Brytania najechała Egipt, a Stany Zjednoczone – Wenezuelę. Ale taka ekspedycja kosztuje (finansowo i politycznie), a poza tym okładanie pejczem konia, który właśnie upadł, nie zawsze pobudza go do galopu.

Wierzyciele mogą też próbować zająć zagraniczny majątek dłużnika. Ale to też nie jest najlepsze rozwiązanie. Całkiem niedawno przekonali się o tym Brytyjczycy. Zamrozili znajdujące się u nich islandzkie aktywa po tym, jak wikingowie ogłosili, że ich banki mogą mieć problemy z wypłatami z lokat, założonych tam przez brytyjskich obywateli, a nawet całe gminy. Mniejsza już nawet o to, że takie imperialne zagranie Londynu było – mówiąc oględnie – mało eleganckie. Gorzej, że po takim kroku islandzka gospodarka pogrążyła się do reszty. Kraje Zachodu nie spieszyły się, by jej rzucić koło ratunkowe, a premier Islandii – niezatapialnego lotniskowca, zacumowanego w strategicznym miejscu na północnym Atlantyku – zaczął przebąkiwać, że jego kraj musi w tej sytuacji szukać sobie nowych przyjaciół. Na Kremlu.

Dzisiaj długi najczęściej odbiera się po dobroci. Kredytodawcy prowadzą z dłużnikami negocjacje. Ich sukcesem zainteresowane są obie strony. Jedni chcą odzyskać utopione pieniądze, przynajmniej w części, drudzy odzyskać nadszarpniętą reputację. Chcą też wyjść z kryzysu w taki sposób, by jak najmniej odczuli to ich obywatele. Bo to oni, prędzej czy później, pójdą do wyborów i przy tej okazji mogą wystawić polityczny rachunek tym, którzy kazali im zacisnąć pasa.

Bogaty wujek
Dla krajów spadających w finansową otchłań funkcję poduszki powietrznej pełnią tzw. pożyczkodawcy ostatniej szansy. Gdy bankrutował Meksyk, takim pożyczkodawcą były Stany Zjednoczone. Ich rząd uznał, że lepiej wydać trochę pieniędzy na ratunkowe kredyty dla południowego sąsiada, niż pozwolić mu upaść i pociągnąć za sobą kredytodawców, którymi były banki amerykańskie. Pewnie nie bez znaczenia była też groźba inwazji kolejnych milionów Meksykanów na USA. Pożyczkodawcą ostatniej szansy w skali globalnej jest Międzynarodowy Fundusz Walutowy (MFW). To on rzucił koło ratunkowe m.in. tonącej Islandii.

MFW daje bankrutom kredyty, ale jednocześnie narzuca im bardzo restrykcyjną politykę finansową. Krótko mówiąc, nie jest to bynajmniej dobry wujek, który pomaga w trudnej sytuacji. To instytucja finansowa, która postrzega światową gospodarkę ze specyficznego punktu widzenia wielkiej finansjery. Tak przynajmniej uważa noblista z ekonomii Joseph Stiglitz. Problem ten pojawił się także w Polsce. W latach 80. ub. wieku nasz kraj zbankrutował. Po przełomie 1989 roku pojawił się program reform, zwany powszechnie planem Balcerowicza.

Była to terapia szokowa, zaaplikowana naszemu krajowi właśnie w porozumieniu z MFW. Jak mówili jej twórcy, celem tej terapii było stworzenie w Polsce zdrowej gospodarki. Jej główne założenie można chyba streścić następującym stwierdzeniem: nie można zjeść chleba, jeśli się na niego nie zarobi. Inaczej mówiąc: na dobrobyt trzeba zapracować, a nie szukać cudownych rozwiązań, bo ich po prostu nie ma. Brzmi to zdroworozsądkowo – trudno zaprzeczyć. Choć, z drugiej strony, nie sposób nie przyznać odrobiny racji tym, którzy pytają: a co, jeśli pacjent umrze z głodu, zanim szokowa terapia przyniesie efekty?

Sztuczki i haczyki
Państwa, stojące nad finansową przepaścią, próbują sobie radzić, stosując sprytne triki. Ich cel jest jeden: przerzucić koszty zapaści na kogo innego. Pierwszy pomysł, który w takich sytuacjach przychodzi do głowy ministrom finansów, to dewaluacja własnej waluty, czyli administracyjnie obniżenie jej wartości w stosunku do innych walut. Powoduje to, że przynajmniej niektórzy wierzyciele (np. nabywcy państwowych obligacji), dostają nominalnie z powrotem tyle, ile powinni. Ale realna wartość odzyskanych pieniędzy jest niższa. Oszustwo w majestacie prawa? Tak, ale – jak pisał Witold Gadomski – kto pożycza królom, ten musi się liczyć ze stratą.

Ciekawa historia przydarzyła się ostatnio Grecji. Pisaliśmy już o tym szerzej w „Gościu Niedzielnym”. Hellada stanęła na krawędzi bankructwa, ale nie mogła zdewaluować drachmy, bo już jej nie ma. W 2001 roku zastąpiło ją euro. Nie może też skorzystać z pomocy MFW, bo oznaczałoby to zgodę na jego wejście w kompetencje Europejskiego Banku Centralnego. Teoretycznie Grecja nie powinna też otrzymać pomocy od Unii Europejskiej czy jej państw członkowskich, bo według europejskich traktatów byłoby to nielegalne. Mimo to państwa strefy euro zadeklarowały wsparcie finansowe Aten. Uznały, że będzie to jednak lepsze niż wyrzucenie Grecji ze strefy euro. Pojawiły się pomysły stworzenia czegoś na kształt MFW, ale tylko dla krajów strefy euro. Chce tego m.in. niemiecki minister finansów. Uważa on zapewne, że dzięki takiemu rozwiązaniu Niemcy nie będą głównym fundatorem akcji ratunkowej dla słabeuszy, którzy w dodatku z własnej winy wpadli w kłopoty. Jak mówi wiceprezydent Centrum im. Adama Smitha Andrzej Sadowski, Grecja słabo wykorzystała środki otrzymane w minionej dekadzie z Unii Europejskiej. Nie zracjonalizowała swoich wydatków publicznych, przeciwnie – rozdęła biurokrację, a kolejne ekipy rządowe hojnie rozdawały socjalne przywileje. A wszystko to na kredyt, o który nie było trudno państwu, należącemu do elitarnego klubu euro.

Kto za to płaci?
W przypadku bankructwa państwa poszkodowani są oczywiście jego kredytodawcy, ale oni mają z reguły wystarczającą siłę przebicia (w sensie ekonomicznym i politycznym), żeby jakoś sobie poradzić. Niestety, kryzys finansowy dotyka też – a raczej: zwłaszcza – zwykłych obywateli. Na wartości tracą zaoszczędzone przez nich pieniądze. Ze spadkiem wartości waluty spada też siła nabywcza otrzymywanych wynagrodzeń. Rośnie natomiast bezrobocie i przestępczość. Wniosek z tego taki, że we własnym interesie nie powinniśmy wierzyć politykom, którzy wiele obiecują, ale nie mają pomysłu, skąd wziąć pieniądze na sfinansowanie obietnic (z wyjątkiem zaciągania kolejnych kredytów). Bo każdy kredyt trzeba kiedyś zwrócić. Podwyżka podatków też na ogół nie jest dobrym rozwiązaniem, bo oznacza tylko tyle, że państwo chce z pompą rozdawać podatnikom pieniądze, które im przed chwilą zabrało, zużywając nielichą część tych środków na utrzymanie swego aparatu.

Wniosek dla Polski (płynący zwłaszcza z przykładu greckiego) jest taki, że kiedy sytuacja finansowa jest względnie dobra, kiedy jest wzrost gospodarczy i pieniądze z Unii Europejskiej, to warto przeprowadzić reformy finansów publicznych, warto poczynić inwestycje, z których można będzie korzystać, gdy przyjdą lata chude. A one prędzej czy później przyjdą. Bo dotacje z Unii kiedyś się skończą, a po latach prosperity przyjdą lata kryzysu. Takie falowanie rynkowej koniunktury jest w ekonomii rzeczą oczywistą.
I tak okazuje się, że najlepszymi przyjaciółmi gospodarki rynkowej i żyjących w niej ludzi nie są: chciwość i konsumpcja, ale nazywane w Kościele cnotami kardynalnymi: roztropność i umiarkowanie.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.