Jeszcze nie katastrofa

Jacek Dziedzina

|

GN 27/2009

publikacja 07.07.2009 20:04

– Podwyższanie podatków w czasie kryzysu jest sprawą ryzykowną – mówi prof. Stanisław Gomułka, ekonomista

Jeszcze nie katastrofa Prof. Stanisław Gomułka fot. Fotorzepa/Nowak Piotr

Jacek Dziedzina: Czy rząd, zwiększając deficyt budżetowy, uwierzył w końcu, że dwa plus dwa równa się cztery?
Prof. Stanisław Gomułka: – Proces dochodzenia rządu do realnej oceny kondycji polskiej gospodarki rzeczywiście jest stopniowy. Najpierw zauważył, że mamy do czynienia z bardzo daleko idącym osłabieniem tempa wzrostu, a w przemyśle wręcz z recesją, i że tempo wzrostu gospodarczego w przyszłym roku będzie bliskie zeru. Rząd zauważył więc, że będziemy mieć do czynienia ze stagnacją gospodarczą przez najbliższe dwa lata. Drugim krokiem do realizmu było oświadczenie ministra Rostowskiego o tym, że dochody do budżetu państwa – podatkowe i pozapodatkowe – będą w tym roku niższe o ok. 37 mld zł i że był problem, jak tę dziurę załatać. Jednym ze sposobów jest właśnie zwiększenie deficytu budżetowego z 18 do 27 mld zł. Działania oszczędnościowe dadzą ok. 13 mld zł. Do tego nieco ponad 5 mld to wzrost dochodów z dywidendy (zysku spółek Skarbu Państwa – J.D.).

Jaki powinien być kolejny krok?
– Usłyszeliśmy na razie o niższych o 37 mld zł dochodach. Ale nie mamy jeszcze pełnej informacji o wydatkach państwa. I to jest trzeci krok, który trzeba zrobić w kierunku realizmu.

Cały czas mówimy o deficycie w budżecie centralnym, ale do tego dochodzi przecież jeszcze deficyt w budżecie samorządów, Funduszu Pracy, Funduszu Ubezpieczeń Społecznych itd., czyli całego sektora finansowego.
– Zgadza się, jest sektor pozarządowy oraz funduszy – nie tylko FUS czy FP, ale też KRUS czy Fundusz Drogowy. Jeśli weźmie się pod uwagę ich sytuację, to wtedy dopiero mamy pełniejszy obraz sytuacji w całym sektorze finansów publicznych. Prognoza Komisji Europejskiej mówi, że o ile deficyt całego sektora wyniósł w zeszłym roku ok. 50 mld zł, to w tym roku wyniesie on 80 mld, a w przyszłym 95 mld zł.

Czy to już katastrofa?
– W sytuacji gdy deficyt całego sektora wynosi 6–7 proc. PKB, a w przyszłym roku 7–8 proc., to jest to znaczne pogorszenie sytuacji, ale jeszcze nie katastrofa.

W Wielkiej Brytanii deficyt przekroczył 11 proc. PKB.
– No właśnie, ale wiarygodność Wielkiej Brytanii czy USA jest dużo większa niż nasza. Co prawda nie ma jeszcze w Polsce katastrofy, ale jest tzw. wzrost ryzyka makroekonomicznego, co może się odbić na koszcie obsługi długu publicznego. Po prostu będziemy musieli więcej płacić tym, którzy kupują od nas skarbowe papiery wartościowe. Inną możliwością jest częściowe finansowanie deficytu budżetowego pożyczkami z instytucji międzynarodowych, takich jak Bank Światowy czy Międzynarodowy Fundusz Walutowy. Prawdopodobnie okaże się to niezbędne. Chodzi o to, żeby nie uzależniać się tak bardzo od rynku, bo negatywne oceny sytuacji gospodarczej Polski będą odbijać się wzrostem stóp procentowych i wzrostem kosztów obsługi długu publicznego.

Czy uzależnianie się od MFW nie jest bardziej niebezpieczne od rynku? To jest wplątywanie się w kolejne długi.
– Tak, to zadłużanie, ale tutaj możemy mieć gwarancję stóp procentowych. Poza tym trzeba rozłożyć ryzyko na kilka źródeł finansowania. Niebezpiecznie jest uzależniać się tylko od jednego czy dwóch źródeł w takiej sytuacji.

A prywatyzacja spółek Skarbu Państwa?
– To byłby najlepszy sposób. Mamy trochę rzeczy do sprzedania. Około 40–50 mld zł można by uzyskać w ciągu najbliższych 2–3 lat przez sprzedaż akcji Skarbu Państwa. W sektorze państwowym ciągle pracuje ok. 25 proc. zatrudnionych, podczas gdy w krajach rozwiniętych to jest ok. 5 proc. Przez ostatnie lata mieliśmy do czynienia z czymś w rodzaju strajku prywatyzacyjnego, bo rządy niewiele zrobiły w tym czasie. W tej chwili to jest pewna rezerwa, z której w obecnej sytuacji można skorzystać, tym bardziej że ceny na giełdach trochę się poprawiają.

Czy podniesienie podatków też będzie lekarstwem na obecną sytuację?
– Wydaje mi się, że to nie wchodzi w grę.

Minister Rostowski dał do zrozumienia, że od przyszłego roku to nieuniknione.
– Dał do zrozumienia, że będzie chciał to zaproponować. Ale sądzę, że nie uzyska aprobaty politycznej w koalicji. A nawet gdyby ją uzyskał, to prezydent raczej się nie zgodzi na takie podwyższanie. On wręcz sugerował obniżenie stawki VAT-u.

A co z podatkiem dochodowym – będzie wyższy?
– W przypadku podatku PIT przypuszczam, że prezydent poparłby wprowadzenie stawki 40 proc. lub 50 proc. Ale wątpię, żeby obecna koalicja to zaproponowała. Poza tym tą drogą nie uzyska się dużych pieniędzy. Uzyska się je, podnosząc stawkę podstawową. Ale to oznaczałoby podniesienie podatków milionom ludzi, na co prezydent by się już nie zgodził.

A co powinien prezydentowi doradzić ekonomista?
– Podwyższanie podatków w czasie kryzysu jest sprawą ryzykowną. Pogłębia się przez to recesję gospodarczą. Można to robić tylko w dramatycznej sytuacji finansów publicznych. Gdyby nam groziło duże tąpnięcie i wzrost kosztu obsługi długu, nie mielibyśmy komu sprzedawać, to musielibyśmy podwyższać podatki.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.