Wielka rura poza Polską

Tomasz Rożek

|

GN 37/2007

publikacja 17.09.2007 14:16

Rosyjsko-niemiecki gazociąg na dnie Bałtyku ma mieć przebieg inny niż planowano. Chodzi o wytrącenie Polsce z ręki argumentów prawnych, które mogłyby zablokować bądź opóźnić tę niekorzystną dla nas inwestycję.

Wielka rura poza Polską Budowa kontrowersyjnego gazociągu ruszyła w 2005 r. w rosyjskim Babajewie. PAP/Jacek Bednarczyk

Dla przypomnienia: władze Rosji i Niemiec chcą wybudować bezpośrednie połączenie gazowe pomiędzy swoimi krajami. Inwestycję ma prowadzić powołane do życia konsorcjum Nord Stream, w którym bardzo wysoką posadę prezesa rady nadzorczej dostał Gerhard Schroeder. Schroeder, poprzedni kanclerz Niemiec, był tym, który wydawał zgodę na inwestycję. Rosjanie i Niemcy największy na świecie gazociąg chcą poprowadzić po dnie Bałtyku. Docelowo, po 2015 r., dwie nitki gazociągu, o długości 1200 km każda, będą przepompowywały 55 mld metrów sześciennych gazu ziemnego rocznie. Budowa pierwszej nitki zakończyć się powinna po 2010 r. Każda z dwóch rur ma średnicę 122 cm.

As w rękawie
Jaki jest koszt inwestycji? To trudne pytanie. Jeszcze do niedawna mówiono o kwocie 4 mld dolarów. Dzisiaj mówi się już nawet o 8 mld. Te astronomiczne kwoty świadczą o tym, że Rosja jest w stanie dużo zainwestować dzisiaj, by w przyszłości mieć energetycznego asa w rękawie. Rosja w przeszłości wiele razy wstrzymywała dostawy gazu czy ropy w czasie międzynarodowych rozgrywek politycznych. Najbardziej zagrożone pokerową zagrywką są kraje, które jeszcze kilkanaście lat temu były w radzieckiej strefie wpływów. Niemcy z kolei chcą zapewnić sobie surowiec na przyszłość. O tym, że realizacja tej niezwykle drogiej inwestycji ma podłoże czysto polityczne, nie trzeba nikogo przekonywać. Koszt budowy gazociągu kładzionego na lądzie byłby wielokrotnie niższy.

Kto korzysta, kto traci
Gdy powstanie rura na dnie Bałtyku, Polska straci potrójnie. Po pierwsze o względnym bezpieczeństwie energetycznym, wynikającym z przesyłu surowców energetycznych z Rosji na Zachód, można będzie zapomnieć. Po drugie stracilibyśmy konkretne kwoty, które dzisiaj wpływają do polskiego budżetu jako podatki tranzytowe. Po trzecie, jeżeli dojdzie do inwestycji, Bałtyk może zostać skażony z powodu znajdujących się na dnie akwenu pozostałości broni chemicznej z czasów II wojny światowej. Taki scenariusz, co oczywiste, nie leży w interesie Polski. Trzy podane powyżej argumenty jednoznacznie stawiają nasz kraj w opozycji do tej inwestycji. Nie tylko Polska jest jej przeciwna. Nad Bałtykiem leży dziewięć państw. Jednoznacznie za inwestycją opowiadają się Rosja i Niemcy. Litwa, Łotwa, Estonia i Polska są jej jednoznacznie przeciwne, a Finlandia, Szwecja i Dania, choć ich nastawienia nie można w żadnym wypadku nazwać entuzjastycznym, nie zajęły jeszcze ostatecznego stanowiska.

Bo nie dogadaliśmy się z Danią
Rosja i Niemcy nie mogą wybudować Gazociągu Północnego bez zgody państw, zwanych w nomenklaturze prawniczej państwami pochodzenia. To te, których wody terytorialne naruszone są przez inwestycję. W przypadku gazociągu na dnie Bałtyku chodzi o Finlandię, Danię i Szwecję. Pozostałe państwa mogą co prawda wyrazić swoją opinię na temat budowy, ale ich zdanie nie musi być (i nie będzie) wzięte pod uwagę. Do tych ostatnich krajów należy także Polska. Do niedawna nasza pozycja nie była jednak całkowicie jednoznaczna. A wszystko przez brak porozumienia pomiędzy Danią a Polską.

Według prawa międzynarodowego, terytorium państwa przybrzeżnego wchodzi dokładnie 12 mil (około 20 km) w głąb akwenu. Dalej jest tzw. strefa ekonomiczna kraju, a dopiero za nią międzynarodowe wody otwarte. Polska ma podpisane umowy o rozgraniczeniu obszaru morskiego z Rosją, Niemcami i Szwecją. W tych przypadkach dokładnie wiadomo, gdzie leży granica morska pomiędzy naszymi i obcymi wodami terytorialnymi. Tymczasem odpowiednich umów nie podpisaliśmy dotąd z Danią. Obszar pomiędzy duńską wyspą Bornholm i polskim wybrzeżem nie ma uregulowanej „własności”. Jest w gruncie rzeczy wspólny. I duński, i polski.

Rosjanie nie chcieli czekać
Projektanci gazociągu bałtyckiego nie zdawali sobie sprawy z tych subtelności, bo trasę inwestycji zaplanowali dokładnie przez sam środek nieuregulowanego obszaru. Do tego stopnia byli przekonani, że są w duńskiej strefie ekonomicznej, że do Warszawy nawet nie wysłali dokumentacji dotyczącej inwestycji. Tymczasem gdyby inwestycję realizowano według starych planów, gazociąg w spornej strefie miałby długość 111 kilometrów. Wielu prawników mówi, że rozsądzenie sporu jest sprawą, którą powinna zająć się Unia Europejska.

Z polskiego punktu widzenia taki bieg wypadków to istny dar losu. Jeżeli Bruksela uznałaby, że mamy prawo do spornego obszaru, wtedy bez żadnego problemu moglibyśmy postawić weto inwestycji Nord Streamu. Nawet jeżeli wypadki potoczyłyby się inaczej, budowa na wiele lat utknęłaby z powodów biurokratycznych. Rosjanie nie chcieli jednak czekać. Kilkanaście dni temu przedstawili nową trasę gazociągu. Teraz ma mijać Bornholm od północnej strony, a tym samym nie zahaczać o obszar o nieuregulowanym statusie prawnym.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.