Ostatni przystanek przed niebem

Edward Kabiesz

|

GN 40/2022

publikacja 06.10.2022 00:00

O pracy nad filmem „Johnny”, którego bohaterem jest ks. Jan Kaczkowski, opowiada reżyser Daniel Jaroszek.

Ostatni przystanek przed niebem

Edward Kabiesz: Do tej pory zajmował się Pan filmem reklamowym. Dlaczego bohaterem Pana debiutu fabularnego został ks. Jan Kaczkowski?

Daniel Jaroszek: Wywodzę się ze świata reklamy, ze świata teledysków i nigdy nie przypuszczałem, że nakręcę film fabularny. Szczerze mówiąc, kiedy dostałem ten scenariusz, podszedłem do niego z ogromnym dystansem. Uznałem, że producent, który wiedział, że nie zrobiłem żadnego dłuższego filmu, proponując mi realizację tego projektu, jest szalony. Przeczytałem jednak i właściwie przepadłem, bo postać ks. Kaczkowskiego mnie zafascynowała. Wciągnęła mnie na tyle, że przeczytałem wszystkie książki, artykuły o nim, zobaczyłem wszystkie materiały wideo, wysłuchałem kilku nagrań radiowych i stwierdziłem, że jest to doskonały bohater na debiut fabularny. Można sobie tylko wymarzyć, by nakręcić film o kimś takim. Zadzwoniłem do producenta i powiedziałem, że chętnie podejmę to ryzyko, jeżeli tylko mi zaufa.

Na jakich materiałach oparty został scenariusz, którego autorem jest Maciej Kraszewski? Czy w czasie realizacji nastąpiły w nim jakieś zmiany?

W pierwszej wersji był bardzo długi. Był absolutnie fascynujący, ale miał ponad 200 stron, czyli film musiałby trwać 200 minut. Trudno przez tyle czasu wysiedzieć w kinie. Dlatego postanowiliśmy go trochę skrócić, zmienić tempo narracji i nieco poprzestawiać chronologię. Nie jest tajemnicą, że Patryk Galewski poznał ks. Jana jeszcze przed jego chorobą, natomiast nasz film zaczyna się od momentu, kiedy Jan jest już chory i ich znajomość jest intensywna, ale bardzo krótka. Zaproponowałem takie rozwiązanie, by podkreślić element uciekającego czasu. Wiem, że Maciej Kraszewski znał się z ks. Kaczkowskim, przyjaźnili się, jest blisko z całą jego rodziną. Naturalną koleją rzeczy było, że taki scenariusz powstał. Chociaż nie wszystko, co znalazło się w książce Kraszewskiego, udało się pokazać na ekranie, był to niezwykły materiał, który z ogromną przyjemnością przełożyłem na język filmu.

Dzisiaj rzadko powstają produkcje, w których ksiądz jest bohaterem pozytywnym. Co Pana zainteresowało w postaci tego księdza?

To jest film o dobrym człowieku, mniej o księdzu. Kaczkowski był kapłanem, to oczywiste, ale ja bardzo chciałem uniknąć oceniania instytucji Kościoła i księży. Chciałem się skupić na tym, jakim był człowiekiem, jakie były jego działania i najważniejsze – jakie było jego świadectwo. Nie chciałem uczestniczyć w tej dyskusji na temat Kościoła, która jest teraz taka zażarta i głośna. Zależało mi, żeby był to film dla wszystkich, dla ludzi po obu stronach barykady. W dzisiejszych czasach, kiedy sytuacja geopolityczna jest taka, jaka jest, potrzebujemy czegoś pozytywnego. Chcemy dostać coś, co podnosi na duchu, wniesie trochę słońca. Jeżeli pójdą zobaczyć go moi znajomi, pokolenie dwudziestolatków, pięćdziesięciolatków i jeszcze starsi, mam nadzieję, że znajdą w nim coś dla siebie. To uniwersalna opowieść o dobroci, o tym, co w życiu najważniejsze. Ta historia nie będzie dzielić, a raczej przynajmniej odrobinę łączyć wszystkie pokolenia, lewą i prawą stronę.

Czy spotkał Pan ludzi, którzy znali ks. Kaczkowskiego?

Tak. Swoje przygotowania rozpocząłem od spotkań z rodziną. Zależało mi na ich aprobacie dla naszej wizji tego filmu i ich opinii, czy jestem osobą, która powinna nakręcić obraz o ich synu. Były to niezwykłe i owocne spotkania, których nigdy nie zapomnę. Potem doszły kolejne – z jego przyjaciółmi, współpracownikami. Podczas tych wszystkich rozmów, poza odkrywaniem świata Jana, miałem poczucie, że właśnie przed chwilą go minęliśmy, że przed sekundą tu był i dosłownie dopiero co wyszedł. Takie poczucie miałem po raz pierwszy w życiu, ale to też świadczy o tym, jak wielki ślad ks. Jan pozostawił po sobie.

Temat choroby, umierania i śmierci jest swoistym tematem tabu. Czy nie bał się Pan go podjąć?

Bardzo się tego bałem. Bałem się realizacji filmu, który prawie w całości dzieje się w hospicjum i do tego właściwie każdy zna jego zakończenie. Obraz o niezwykle trudnej walce ze straszliwym przeciwnikiem – glejakiem – mógł być skazany na to, że będzie bardzo ciężki i trudny w odbiorze. Przyznam szczerze, że chciałem również odczarować temat dotyczący hospicjum. Żeby ludzie, słysząc to słowo, przestali reagować z przerażeniem. Chciałem pokazać, czym tak naprawdę hospicjum jest. Bo to nie jest miejsce, gdzie posyła się ludzi, żeby umarli. To ostatni przystanek przed niebem, jego przedsionek. Przynajmniej ja to tak rozumiem. Dla mnie pierwszy kontakt z puckim hospicjum był szokiem, bo zupełnie inaczej je sobie wyobrażałem. Nie sądziłem, że można zobaczyć tam ludzi, którzy w terminalnym stanie choroby są uśmiechnięci. Którym pomaga się spełniać marzenia. Był tam np. pan, który marzył, by jeszcze raz w życiu pospawać. Pracownicy zorganizowali mechaników, fragment silnika i razem z tym panem na łóżku spawali. Są to rzeczy niezwykłe.

Poza tym chciałem dotknąć tematu naszej śmiertelności. Do tej pory, jak każdy trzydziestolatek, zakładałem, że to, co dzieje się w moim życiu, nigdy się nie skończy. Obalenie tego mitu nieśmiertelności, zderzenie się z procesem umierania, zobaczenie, jak umieranie wygląda i jak powinno wyglądać, zmieniło mnie. Mam nadzieję, że na lepsze. Nieważne, czy film odniesie sukces, czy nie, to, co przeżyłem w czasie jego realizacji, miało na mnie ogromny wpływ. Jestem bardziej oswojony z tematem śmierci, ale to nie znaczy, że przestałem się jej bać, bo to byłoby szalone.

Gdzie realizowano zdjęcia rozgrywające się w hospicjum?

Nasze hospicjum zbudowaliśmy w Konstancinie. Szukaliśmy budynku w amerykańskim stylu z pięknym ogrodem, usytuowanego w lesie.

Film ma właściwie dwóch bohaterów. Prócz księdza równie ważną rolę odgrywa postać Patryka.

Wybrał go scenarzysta Maciej Kraszewski. Postać ks. Jana oglądamy właśnie z perspektywy Patryka. Moją jedyną zasługą w tej sprawie jest dołożenie do niej historii ze świata tzw. synków Jana. Chłopaków z patologicznych środowisk, którzy wpleceni zostali w tę opowieść. Postać Patryka Galewskiego, który dał dla filmu swoje nazwisko, była takim świadectwem działalności i dokonań ks. Kaczkowskiego. On dawał im szansę, akceptację, możliwość przywrócenia do społeczeństwa.

Ksiądz Jan miał bardzo wyraziste poglądy na temat aborcji, eutanazji czy in vitro. Nie znalazło to jednak odbicia w filmie.

Oczywiście znam jego stanowisko w tych kwestiach. Bardzo chciałem uniknąć polaryzacji, bo i tak jesteśmy mocno podzieleni. Zależało mi, by ten film nie był w żaden sposób kontrowersyjny. Zresztą bez problemu można poznać poglądy Jana na te tematy, wpisując jego nazwisko w wyszukiwarce czy czytając kilka książek. Chciałem się skupić raczej na tym, co nas łączy, a nie dzieli. •

O filmie

Bohaterem filmu „Johnny” jest ks. Jan Kaczkowski. Obraz zdobył nagrodę publiczności na tegorocznym festiwalu filmowym w Gdyni. Przedstawia fragment życia i działalności charyzmatycznego kapłana związany z założeniem, a później zarządzaniem przez niego hospicjum w Pucku. Ksiądz swoją działalność w tej dziedzinie zaczął w 2005 roku od zorganizowania hospicjum domowego; następnie, dzięki zbiórkom, stanął budynek hospicjum stacjonarnego. Nie jest to jednak nudna opowieść biograficzna. Reżyser starał się, i w dużej części mu się to udało, pokazać ks. Jana Kaczkowskiego jako człowieka, który żyje Ewangelią i który przez to, co robi, kształtuje postawy innych, czasem zmieniając diametralnie ich życie.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.