Ludzki ksiądz

Marcin Jakimowicz

|

GN 40/2022

publikacja 06.10.2022 00:00

„Ksiądz wywalał mnie z lekcji religii, mówiąc: »Wyjdź, szatanie!«” – opowiadał, pędząc na pełnej petardzie. Zżymał się, gdy nazywano go celebrytą. Na czym polega fenomen rosnącej popularności ks. Jana Kaczkowskiego?

Ludzki ksiądz HENRYK PRZONDZIONO /foto gość

​Należy do autorów, którzy stali się płodni dopiero po śmierci. Podobnie jak dominikanin arystokrata ojciec Joachim Badeni czy arcybiskup Fulton John Sheen, których coraz to nowe książki trafiają na księgarskie półki. Czy nie znaczy to, że odkryliśmy go zbyt późno? A może (skłaniam się raczej ku tej wersji) ks. Jan tak bardzo nie mieścił się w schematach i kościelnych szufladkach, że wydawanie jego „złotych myśli” stało się bezpieczne dopiero wówczas, gdy na ulicach zawisły jego nekrologi? Prawdopodobnie tak, bo słynął z niewyparzonego języka i ogromnego dystansu do sobie.

Nie chcieli mnie święcić

Przykład? Proszę bardzo. „Nie chcieli mnie święcić. Cały czas był problem z tym moim wzrokiem. A miałem bardzo przyzwoitego rektora. Przed przyjęciem sutanny poszedłem do niego i mówię: »Księże rektorze (bo wtedy jeszcze wierzyłem w Kościół instytucjonalny jak w partię komunistyczną), proszę mi zaufać. Jak poczuję, że nie będę w stanie bez obciachu służyć Kościołowi, to sam zrezygnuję«. To chyba zrobiło na nim wrażenie. Klepnął mnie w ramię i powiedział: »Jan, jak cię do końca trzeciego roku nie wyrzucę za wzrok, to wyrzucę cię za wszystko inne«. A miał za co. (…) Tak więc dyskutują, święcić czy nie święcić: arcybiskup Gocłowski i mój późniejszy proboszcz, który uczył w seminarium, i jeszcze kochany ksiądz Kownacki. No i on mówi (a mówił bardzo brzydko): »Kurrrrde, święcić kaczkę, święcić, kaczka w porządku, święcić«. Na co arcybiskup Gocłowski pyta drugiego profesora, księdza Jana: »A ksiądz profesor jakie ma zdanie na ten temat?«. A ten, stary kpiarz, mówi: »A pieniądze widzi?«. Wszyscy: »He, he, he, widzi«. »To święcić«. No i tym sposobem mnie wyświęcili”.

Ksiądz Jan przeżywa renesans popularności, ukazują się kolejne książki, a w mediach społecznościowych hulają jego dewizy i powiedzenia. Furorę robi m.in. to: „Walczcie o siebie, nie dajcie się wdeptać kryzysom beznadziejności, chwilowej ciemności, walczcie o czyste sumienie i nigdy nie myślcie, że Bóg jest przeciwko wam”.

Jak mówił, tak żył. W ciągu jedenastu lat kapłaństwa stworzył domowe hospicjum, zbudował od podstaw hospicjum stacjonarne; przygotowywał Areopagi Etyczne, letnie spotkania studentów medycyny, był katechetą… „Staram się przeżywać swoje kapłaństwo tak, by nie mieć prywatnego czasu” – mawiał ten urodzony w 1977 roku nieszablonowy ksiądz, u którego przed dekadą w Dniu Dziecka zdiagnozowano nowotwór mózgu.

Zwiewał z szufladek

„​Do szpitala trafił człowiek powszechnie znany jako ateista i zagorzały wróg Kościoła” – opowiadał jezuita Mieczysław Łusiak. „Opiekowała się nim siostra zakonna. Troszczyła się o niego dzień w dzień. »Dlaczego siostra tak troskliwie się mną opiekuje?« – zapytał po kilku dniach zdumiony pacjent. »Proszę pana, ja to robię ze względu na Pana Jezusa!« – odparowała. A on spochmurniał i zasmucony szepnął: »A ja już miałem nadzieję, że siostra robi to ze względu na mnie«”.

Gdy usłyszałem tę opowieść, od razu pomyślałem o ks. Janie. Dla niego nieważna była forma: ważny był człowiek! Nie dorabiał pobożnej ideologii do cierpienia (pozostawało dla niego tajemnicą), a do ludzi podchodził ze względu na nich, bez fałszywych, polukrowanych frazesów i familiarnego poklepywania po ramieniu z nieodłącznym: „Jakoś to będzie”.

Wielu miało z nim problem, a on… zwiewał z szufladek. Dla części był modernistą, dla części tradycjonalistą (opowiadał, z jaką pasją przyjeżdżał do Lichenia na coroczne spotkania dotyczące piękna liturgii).

Cierpiętnicy.pl

Mawia się, że mężczyzna nie choruje, ale walczy o życie. A on? Opowiadał o chorobie jak o czymś normalnym, oczywistym. Nie histeryzował, nie jęczał, a jeśli już, to robił to w ukryciu, a nie w blasku reflektorów. Nie lubił wszechobecnego ekshibicjonizmu. „Pojawiła się moja książka »Szału nie ma, jest rak«. Proszę zwrócić uwagę, że ten tytuł nie brzmi: »Jest dramat, jest rak«. To oczywiście nie jest wybitne osiągnięcie: posiadanie nowotworu, ale nie jest to również kompletny dramat. Jakoś trzeba było sobie z tym poradzić. Moim sposobem na radzenie sobie i niewpadanie w kompletną dezintegrację jest działanie”.

– Nie widziałem nigdy, by fizyczność przytłoczyła go do ziemi – opowiada Piotr Żyłka, który przeprowadził z nim rozmowę „Życie na pełnej petardzie”. – Z zaciśniętymi z bólu zębami jeszcze gadał z ludźmi, pocieszał ich. Jeździliśmy na mnóstwo spotkań autorskich. Czasem budziliśmy się i widziałem, że już nie ma siły wstać. Ale zaciskał zęby i szedł dalej. Od poniedziałku do piątku był szefem hospicjum w Pucku, w weekendy ruszał z kazaniami i konferencjami, by zbierać pieniądze na tę instytucję.

Kochał życie, smakował je. Nagrodę „Ślad” otrzymał za „unikalny, lekki i przejmujący styl, w jakim dotyka spraw najważniejszych: sensu choroby, śmierci i życia”. Lekki nie znaczyło rubaszny. Ksiądz Kaczkowski miał dar opowiadania o zawiłościach teologii i bioetyki w prosty, przystępny sposób. Po ludzku.

„Na pewnym etapie mojego chorowania i występowania publicznie zaczęto o mnie mówić »ksiądz celebryta«. Wkurzało mnie to potwornie – celebryta jest przecież znany głównie z tego, że jest znany. Kompletnie mi to nie pasowało” – opowiadał. Był antyklerykalny, wytykał grzechy Kościoła, a jednocześnie bardzo ten Kościół kochał. W łódzkim duszpasterstwie dominikanów powtarzał: „Nie szemrajcie na Kościół!”.

Zawsze pod prąd

„Ooo, widzę, że wisi pan na gałęzi, ledwo się trzyma i za chwilę zapewne runie w dół” – mężczyzna pod drzewem odezwał się do dyndającego nad nim nieszczęśnika. „A pan to jest pewnie księdzem?”. „A skąd pan wie?”. „Bo powiedział pan rzecz prawdziwą… z której nic nie wynika”. Dowcip ten usłyszałem od osoby po seminarium.

„Wiszący” z pewnością nie spotkał ks. Kaczkowskiego. Nie usłyszałby z jego ust okrągłych frazesów. Przygotowując się do napisania artykułu, przewertowałem jego książki. Słowem, które powracało w nich nieustannie, było „przyzwoitość”. Nie zatrzymywał się jednak na niej, chciał więcej: „Chciałbym mocno zaapelować o przyzwoitość z wektorem na plus – czyli stałe odpowiadanie sobie na pytanie, co mogę zrobić więcej, niż tylko być przyzwoitym”.

„Kiedy chodziłem do liceum, byłem Mateuszem, takim nawróconym (ale to później) celnikiem. Trudno się zresztą dziwić, pochodzę z kompletnie laickiego domu” – opowiadał w pachnącej drukiem książce „A człowieka widzi?” (RTCK 2022). „W moim liceum były jednak dwie dziewczyny, które koniecznie chciały mnie nawrócić. Za ambit postawiły sobie, że dzięki nim wrócę na łono Kościoła. To wcale nie było proste zadanie. W tamtych czasach ksiądz wywalał mnie z lekcji religii, mówiąc: »Wyjdź, szatanie!«. Dostawał czerwonych plam na twarzy ze złości i stresu, gdy mu się zadawało jakieś pytanie na lekcji”.

Koleżanki postanowiły wywieźć Janka na spotkanie wspólnoty charyzmatycznej. „Postanowiłem jednak, ponieważ zawsze idę pod prąd, że będę się próbował zbawić przez zwykły parafialny katolicyzm” – opowiadał. „Wolno mi? Wolno. Zacząłem więc sobie spokojnie chodzić do kościoła w niedzielę. Potem nawet nie tylko w niedzielę, ale również w tygodniu”. Wsiąknął na dobre.

Płakali po nim wszyscy

– Płakali po nim wszyscy. Nie tylko ludzie o pewnej kościelnej wrażliwości, nie ci konserwatywni czy ci „do przodu”. Wspominają go i ludzie lewicy, i ludzie zakochani w Mszy trydenckiej. Spory rozstrzał – opowiada Piotr Żyłka. – Był postacią bardzo nieoczywistą. Z jednej strony chłopakiem wychowanym, jak sam mówił, w bardzo liberalnej rodzinie, z drugiej kapłanem zafascynowanym tradycyjną liturgią. Reakcja na jego śmierć pokazała, że nie da się go włożyć w żadne nasze schematy i podziały. Skąd brał siłę? Pytany o to za każdym razem odpowiadał: „Źródłem jest dla mnie Eucharystia”. Gdy go poznałem, nosiłem w sobie bunt. Wynikał z tego, że Jan nie oczekiwał dla siebie cudu. Często o tym rozmawialiśmy. I prywatnie, i w przestrzeni publicznej. Nie chciał wymuszać niczego na Panu Bogu. To mnie irytowało: dlaczego nie otworzy się na maksa na interwencję z góry? Mówił o „pełzającym cudzie”, o tym, że i tak już długo żyje. W czasie spotkań pobożne kobieciny przynosiły mu wody z różnych cudownych źródełek. Jak reagował? Czasem pobłażliwym uśmiechem, a później zdenerwowaniem. Raz widziałem, że rozkleił się. W Zurychu, gdzie nagrywaliśmy książkę, gdy jego tata wyszedł na spacer, zaczął opowiadać o najbliższych. Zastanawiał się, jak sobie poradzą, gdy go zabraknie. Rozkleił się całkowicie. Nawet w takiej sytuacji nie myślał o sobie, ale o innych!

Umierając, wyszeptał… „miłosierdzie”. Często powtarzał, że śmierć nie jest ostatnim słowem. Może dlatego jego pogrzeb wyznaczono na prima aprilis?•

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.