Nikogo nie skrzywdziłem

Barbara Gruszka-Zych

|

GN 39/2022

publikacja 29.09.2022 00:00

– Wiara daje uspokojenie, dlatego jestem spokojny. Wiem, że życie nie kończy się tu, na ziemi – powiedział mi kiedyś Franciszek Pieczka. Ten wybitny aktor i dobry człowiek zmarł 23 września, przeżywszy 94 lata.

Franciszek Pieczka  (1928–2022). Franciszek Pieczka (1928–2022).
Henryk Przondziono /foto gość

Nie lękał się śmierci, bo – jak uważał – wiele przeżył, a był przekonany, że na górze czeka na niego Bóg. – Gdy w „Konopielce” miałem zagrać Boga, wyobrażałem sobie, że jest On kwintesencją dobra – opowiadał trzy lata temu, kiedy odwiedziłam go w jego domu w Falenicy pod Warszawą.

Mariusz Malec w filmie dokumentalnym nazwał go „aktorem Pana Boga”, zwracając uwagę nie tylko na duchowy wymiar kreowanych przez niego postaci, lecz także na życiowe nastawienie. Był przekonany, że to święty człowiek pośród zajmujących się tą profesją.

– Niekiedy, jak rozmawiam sobie z Panem Bogiem, proszę, żeby dał mi wiarę, jaką mieli moi rodzice, bez wahań, wątpliwości, rozterek – deklarował. Podczas tamtej rozmowy często wracał do przeszłości. – Kiedy dorastałem, matka mnie pouczała: „Synu, jak umrzesz, a tam nic nie będzie, a tu się zachowywałeś dobrze, to nic nie stracisz”. Dlatego po latach, kiedy rano patrzę w lustro, mogę powiedzieć: „Nikogo nie skrzywdziłem” i nie muszę się wstydzić. Człowiek w moim wieku widział niejednego, co idąc po trupach, chciał przewrócić świat do góry nogami, ale mu się to nie udało.

Dorobek

Widzowie pokochali go za wiele niezapomnianych ról. Wśród jego legendarnych kreacji trzeba wymienić Jańcia Wodnika, świętego Piotra z „Quo vadis”, Stacha z „Rancza”, Kiemlicza z „Potopu”, Gustlika z „Czterech pancernych i psa”. Ale on, podsumowując życie, na pierwszym miejscu stawiał nie pięćset swoich ról, lecz rodzinę. Za nauczycieli życia uważał bliskich z Godowa nad Olzą na Górnym Śląsku, gdzie przyszedł na świat 18 stycznia 1928 roku. Jako najmłodszy z sześciorga rodzeństwa żywił szacunek dla seniorów rodu: – Po każdej Mszy niedzielnej ciotki i wujkowie siadali w altance przy naszym domu i zaczynali opowiadać. Chłonęliśmy refleksje ciotki Milki, wujka Emrycha, ciotki Marty, wujka Czarnoty, wujka Tekielego, czując, jak zatrzymują czas.

Po latach jego wnuczęta doświadczały tego samego, słuchając jego opowieści. – Alunia, Ania, Tomek, Adrian, Aleksik i dwóch prawnuków – Filipek i Jeremek to cały mój dorobek – powiedział mi.

W sypialni na szafie czekała na nich stale uzupełniana torba pełna słodyczy. Każdego ranka przed wyjściem do szkoły przygotowywał im herbatę, o której wnuczka Ala mówiła, że jest w niej więcej miodu niż herbacianej esencji, bo dziadek chce im osłodzić życie. Na 80. urodziny dostał od proboszcza i krajan z rodzinnego Godowa pamiątkową tabliczkę z fraszką Jana Kochanowskiego „Na dom w Czarnolesie”. – Ten tytuł zamieniłbym na „Dom w Falenicy” – przyznał, podkreślając, jaki czuje się spełniony wśród kochających dzieci i wnucząt. – „A Ty mię zdrowiem opatrz i sumnieniem czystym” – przytoczył wtedy tekst brzmiący tak, jakby został napisany o jego życiu. – Nieraz widziałem, jak moje koleżanki aktorki poświęcały się dla naszego zawodu… A czas ucieka i potem okazuje się, że już za późno na dzieci – przyznawał. Kiedy poznawało się atmosferę ich domu w Falenicy, miało się pewność, że czas mu nie uciekł.

Nauczyciele

Pierwszym, którego przywoływał we wspomnieniach, był ojciec Franciszek, powstaniec śląski: – Dziś uświadamiam sobie, jak on harował. Kiedy wracał z szychty, obrabiał jeszcze półtora hektara pola. Widzę go, jak idzie za pługiem zaprzęgniętym w krowy, w kamizelce od starego ubrania i z gołymi ramionami. Pcha go, żeby krowy się nie zmordowały, bo musiały dać mleko. Wówczas masło szło na sprzedaż, a chleb dla ojca smarowało się smalcem, bo pod ziemią zawsze był jakiś procent metanu i masło by zjełczało.

Ojciec przez długie lata pełnił też posługę kościelnego, więc młody Franciszek jako nastolatek grał na organach, a potem pomagał w pracy na roli. Równie ważna była matka Waleria, nazywana Waleską. Mimo upływu lat pamiętał smak przygotowanych przez nią potraw. Od małego uczyła go odnoszenia wszystkiego do Boga: – Dotąd mam przed oczami obraz, jak trzyma bochen, niby koło młyńskie, chwyta nóż i zanim zaczyna go kroić, kreśli znak krzyża.

Był przekonany, że jej nieustannym modlitwom zawdzięcza swoje dobre życie. Na nagrobku matki utrwalił jej ostatnie słowa: „Jezus, Jezus, Jezus…”.

Cuda

Jak mówił – w życiu zdarzyło mu się „troszeczeczkę cudów”. Przez rok, podobnie jak ojciec, pracował na kopalni: – Robiłem przekopy w kamieniu. Nawiercało się go, odstrzeliwało i szuflami wrzucało do wagoników. Żeby go lepiej podbierać, kładliśmy pod nogami stalową płytę, na którą padały kamienie. Jednego dnia górnik przodowy nie zabezpieczył chodnika i kiedy szuflowałem, oderwał się głaz i uderzył mnie w głowę okrytą skórzanym kaskiem. Podcięło mi nogi, ale kolega w ostatniej chwili złapał mnie i wyciągnął, zanim zostałem zmiażdżony.

Był pewien, że ochroniły go modlitwy do św. Antoniego, których nauczyła go matka: „Ty se godej: »Święty Antoniczku, dej mi na chodniczku«”. – I wtedy się udało, że na tym chodniku ocalałem – podsumował dramatyczne zajście. Za cud uznawał też fakt, że na studia w szkole teatralnej już po egzaminach wstępnych przyjął go sam rektor Aleksander Zelwerowicz. Wcześniej Franciszek uczęszczał do uniwersyteckiego studium przygotowawczego w Katowicach i zaangażował się w pracę działającego przy nim zespołu rapsodycznego prowadzonego przez polonistę. – To on mnie namówił na szkołę teatralną i kiedy poszedłem na politechnikę, po miesiącu zostawiłem indeks i pojechałem do Warszawy – wspominał. – Zelwer egzaminował mnie w swoim mieszkaniu, bo miał możliwość przyjęcia jednego, pragnącego zostać aktorem. Zaprezentowałem wiersz, prozę, a potem kazał mi powiedzieć trzy razy słowo „miasto”: raz jako Kraków, zabytki, kultura; drugi – jako Chorzów – huty, kopalnie; trzeci – jako Las Vegas – zabawy, uciechy. Potem poprosił, żebym zmienił ich kolejność, a na koniec stwierdził, że mam wyczucie, i mnie przyjął. Kiedy przyjechałem do domu, ojciec, myśląc, że mnie wyrzucili z politechniki, zawołał: „O pieronie, już cię wyciepli!”. Gdy dowiedział się, że zostałem aktorem, posypały się straszne „pierony”. Dopiero po jakimś czasie chwalił się mną, mówiąc: „Pierona, przeca on to po mnie odziedziczył”.

Nietypowy

– Moje aktorskie credo brzmi: „Przez emocje do widza. Dopiero one naciskają na klawisz poruszający intelekt odbiorcy” – opowiadał mi. Nieraz wspominał rolę św. Piotra w „Quo vadis” Kawalerowicza: – Kiedy ze wzgórza, gdzie graliśmy, patrzyłem na bazylikę św. Piotra, wzruszyłem się na myśl, że tam przebywa nasz rodak Jan Paweł II. Po projekcji w Watykanie byłem tak stremowany, że powiedziałem tylko [do niego]: „Ojcze Święty, wybacz moją nieudolność” i usłyszałem jego „dziękuję”.

Za kolejny cud uznawał swoje małżeństwo z Henryką: – Wśród aktorów jestem nietypowy, bo koledzy mają po cztery, pięć żon. Ale czy są z tym szczęśliwsi? Wydaje mi się, że gubi ich przekonanie: „Tylko moje się liczy, a jeśli tak nie jest, zmieniam żonę”. Przyszłą żonę poznałem w „Dziekance” – studiowała dziennikarstwo, a kiedy pojechała za mną do Krakowa, przeniosła się na romanistykę. Z kolegami adorowaliśmy wtedy Lidkę Korsakównę, która zagrała w „Przygodzie na Mariensztacie”. Kiedy siedzieliśmy u niej, zgasło światło. Poszedłem je naprawić, a przy skrzynce z korkami majstrowała moja przyszła małżonka. To była miłość od pierwszego wejrzenia, trwająca 50 lat.

Wyznania

Był jej wdzięczny za powściągliwość ze swoimi „chceniami” i żądaniami, a zarazem wyrozumiałość i akceptację. Razem doświadczyli cudu, kiedy ich syn Piotr, urodzony jako wcześniak, mimo złych prognoz lekarskich przeżył.

Żona zmarła kilka miesięcy przed ich złotym weselem. – Już po śmierci przyśniła mi się kilka razy i wtedy bardzo chciałem jej powiedzieć, jak ją kocham – zdradził. – Za życia dawałem jej o tym znać uczynkami, ale bardzo rzadko słowami. Teraz wiem, że ludzie powinni sobie mówić, że się kochają, bo życie szybko mija i nic się nie odstanie. Potem siedzi się jak ten Jańcio Wodnik i nie da się cofnąć czasu.

– Wnukom mówi pan, że je kocha? – spytałam wtedy. – Nieustannie – uśmiechnął się. – Może jak już znajdę się za chmurką, będę patrzył, jak sobie urządziły życie, i też im to będę powtarzał? – zastanawiał się.

Dziś wyznanie jego miłości mogą usłyszeć nie tylko oni, ale i my – wierni widzowie, za każdym razem, kiedy powrócimy do jego filmów. •

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.