Pustynna misja

Andrzej Kerner

|

GN 39/2022

publikacja 29.09.2022 00:00

– Oczekiwania ludzi są duże. Jeden chłopiec zapytał mnie: „Przyszedłeś wskrzesić Timura?” – mówi o. Andrzej Madej OMI. Dwadzieścia pięć lat temu rozpoczął odbudowywanie Kościoła w Turkmenistanie.

W drodze przez pustynię Kara-kum z Aszchabadu do Turkmenbaszy.   By spotkać się  z kilkunastoma katolikami, misjonarze pokonują 600 km. W drodze przez pustynię Kara-kum z Aszchabadu do Turkmenbaszy. By spotkać się z kilkunastoma katolikami, misjonarze pokonują 600 km.
Andrzej kerner /foto gość

To jeden z najbardziej tajemniczych, nieznanych i zamkniętych krajów świata, porównywany w tym względzie z Koreą Północną. Od czasów rewolucji październikowej do 1991 r. sowiecka republika środkowoazjatycka. Kraj jest półtorakrotnie większy od Polski. Osiemdziesiąt procent jego powierzchni zajmuje pustynia Kara-kum (pol. czarny piasek). Pięć milionów mieszkańców, ponad 90 proc. muzułmanów, ale nie fundamentalistów. Od czasów rewolucji październikowej do roku 1997 nie było tam żadnej oficjalnej działalności Kościoła katolickiego. W roku 2000 pierwsze dwie Turkmenki – Raisa Karimova i jej córka Idziesza – przyjęły chrzest w Kościele katolickim.

Raisa

Kiedy przylecieliśmy do Turkmenistanu, Raisa na prawie cały miesiąc udostępniła nam swoje mieszkanie przy ul. Dzieci Szóstego Mikrorejonu w Aszchabadzie, stolicy kraju. Sama poszła mieszkać do rodziny. – Czym się tobie odwdzięczę, Raja? – zapytałem. – Miłością, Andrzej, miłością – odpowiedziała, patrząc na mnie z delikatnym uśmiechem. Po latach pamiętam tę odpowiedź i twarz Rai, żar jej serca. Maria Poniewierska, jedna z nielicznych Polek, które poznały katolików w Turkmenistanie, nazywa ją matką tego Kościoła. Bardzo trafnie. W mieszkaniu Raisy odbywały się pierwsze spotkania z misjonarzami, czytanie Ewangelii, tam padały pierwsze od 80 lat w Aszchabadzie słowa o kochającym, ukrzyżowanym i zmartwychwstałym Bogu. Tam Raja – nie bardzo zdając sobie sprawę, kim jest nuncjusz papieski z Turcji, który przyszedł na herbatę do jej mieszkania – pytała go o Ducha Świętego.

– Raja byłaby – co ja mówię? – jest znakomitym teologiem. Ma niezwykłą intuicję, głębokie myślenie – mówi o. Andrzej Madej. Raja obok lepi pierożki w dość ciasnej kuchni na pierwszym piętrze domu, który został wynajęty na nuncjaturę apostolską w Aszchabadzie przy ul. Gorogly 20. Na zielonej bramie misjonarze wymalowali znak ryby, bo krzyża nie było wolno umieszczać. Czasem ludzie przychodzili pytać, jakie ryby sprzedają i po ile. Raja w odpowiedzi na na słowa o. Andrzeja patrzy na nas groźnie i chwytając za nóż z długim ostrzem, przypomina, że ma w sobie tatarską krew. Śmiejemy się.

Kobiety płaczące i ciche cuda

Za chwilę może będziemy płakać ze wzruszenia. Jak kobiety wieczorem na podwórzu nuncjatury. – Dlaczego płaczecie? – pytam. – Bo przeczytałyśmy Ewangelię o synu marnotrawnym i miłosiernym Ojcu.

Albo będziemy śpiewać. Albo o. Andrzej będzie wykrzykiwał na cmentarzu: „Christos woskresie!”, by chwilę później wziąć w ramiona starego Turkmena w baraniej czapie siedzącego przy cmentarnej bramie i powiedzieć mu: „salam!”. Nigdy nie wiadomo, co się na misji zdarzy.

Tankujemy. Mamed siada za kierownicą, a misjonarz bez słowa wyskakuje z toyoty i zaczyna biec. Mamed rusza. Co jest grane? Normalne, gimnastyka, śmieje się Mamed, Azerbejdżanin. W drodze na powrotny lot spotykamy Merjem. – Andrzeju, dziękujemy, że do nas przyjechaliście, bo to znaczy, że Bóg nas kocha – mówi Turkmenka w długiej kwiecistej sukni. To są dla mnie tak niesamowite słowa, że zmagam się z nimi do dziś.

Tak rodzi się Kościół w Turkmenistanie: w radości i w niepewności, w niezwykłej wrażliwości serc otwartych na słowa Ewangelii, w bólu, w biegu, w serdecznym uścisku i dzieleniu bólu. – Uczymy się cieszyć małymi rzeczami. Zauważać ciche cuda. Być wdzięcznym za to, co zwykle uchodzi uwadze wiernych w licznych wspólnotach. Raduje fakt, że wielu żyje według kazania z Góry Błogosławieństw, choć nie odnoszą w sposób świadomy swego życia do Jezusa Chrystusa. Nawet w tych, którzy są daleko od Kościoła, odnajdujemy iskry Ducha Świętego. Zdumiewa mnie, że ludziom śnią się Jezus, aniołowie, Matka Boża, święty papież Jan Paweł II… On jest tym, który nas posłał nad brzeg pustyni Kara-kum. Tu Kościół rodzi się na naszych oczach. Wyobrażasz to sobie? Na oczach grzesznika! Chcesz powtórzyć za Piotrem: odejdź, ode mnie, Panie, jestem grzesznym człowiekiem, nie jestem godny uczestniczyć w tym cudownym „połowie” – mówi „Gościowi” o. Andrzej Madej.

Rodzenie się Kościoła nie jest ciągiem zachwytów. Oblat mówi też: – Czasem aż się chce zawołać, nieraz zawyć, do naszych przełożonych: „Weźcie mnie stąd! Poślijcie na moje miejsce innych, świętszych, gorliwszych, silniejszych, bardziej przykładnych ode mnie” (zobacz wypowiedź w ramce obok).

Liczby, fakty, decyzje

29 września 1997 r. papież Jan Paweł II utworzył w Turkmenistanie misję sui iuris Stolicy Apostolskiej (jednostkę kościelną na odrębnych prawach). Papież z Polski widział, jak wielka przestrzeń dla ewangelizacji otwiera się po upadku ZSRR w Azji Środkowej. Misjonarze Oblaci Maryi Niepokalanej (OMI) byli 28. zgromadzeniem zakonnym poproszonym o podjęcie się tego zasania. Zgodzili się. Generał o. Marcello Zago poprosił polską prowincję o ludzi, a amerykańską o wsparcie finansowe. Przełożonym misji turkmeńskiej – a zarazem akredytowanym w Aszchabadzie dyplomatą nuncjatury w Ankarze obejmującej Turcję i Turkmenistan – został o. Andrzej Madej. To współpracownik ks. Franciszka Blachnickiego, inicjator ekumenicznych spotkań w Kodniu, ewangelizacji podczas festiwalu rockowego w Jarocinie (lata 80. XX wieku), poeta, wówczas był proboszczem w Kijowie. Ze stolicy Ukrainy prowincjał polskich oblatów o. Jan Bielecki wysłał go razem z o. Radosławem Zmitrowiczem – dziś biskupem pomocniczym w Kamieńcu Podolskim – do Aszchabadu. Przylecieli 10 października 1997 r. i nikogo tam nie znali. W pierwsze Boże Narodzenie pasterkę odprawiali we dwóch.

Po 25 latach statystyka turkmeńskiej wspólnoty katolickiej jest następująca: – Setka ludzi ma trwały kontakt ze wspólnotą Kościoła, druga setka to katechumeni, znajomi, sympatycy, zainteresowani. W czasie pandemii straciło się trochę ludzi: trochę umarło, trochę wyjechało, trochę przestało przychodzić do kościoła – mówi o. Andrzej. Wiele z tych osób nie ma żadnych katolickich korzeni. Kobiety – nawrócone z islamu – często doświadczają odrzucenia i innych form przemocy ze strony rodzin. Modlitwy odbywają się głównie po rosyjsku, dla obcokrajowców w niedzielę po angielsku. Duszpasterstwo koncentruje się w kaplicy nuncjatury. Misjonarze – obecnie obok o. Madeja jest drugi polski oblat, o. Jerzy Kotowski – dojeżdżają też po kilkaset kilometrów przez pustynię do grupek wiernych w innych miastach. – Zaczynamy głosić Ewangelię po turkmeńsku, korzystając z tłumaczy – mówi o. Madej. Jan Paweł II chciał, by zakorzenić Kościół w kulturze turkmeńskiej. Nie jest to proste również dlatego, że autorytarna władza Turkmenistanu – użyję języka dyplomatycznego – nie ułatwia tego. Na prawną rejestrację wspólnoty katolickiej trzeba było czekać 13 lat. Nie udało się na razie rozpocząć budowy kościoła. – Kilka lat temu nuncjusz wyraził chęć zbudowania w Aszchabadzie nuncjatury apostolskiej. Sprawa jednak ucichła z powodu pandemii i kryzysu finansowego. Trzeci powód: władze przypomniały nam bardzo zdecydowanie, że trzeba rozróżnić budowanie dla celów dyplomatycznych od budowania z przeznaczeniem dla kultu. Słowem: nie możecie budować nuncjatury, w której jednocześnie zbieraliby się wierni na modlitwę. W tej sytuacji upadło nasze zainteresowanie budową czegokolwiek – tłumaczy o. Madej.

Przesuwają mi się przed oczyma twarze wierzących w Chrystusa mieszkających na pustyni większej niż cała Polska. Widzę ich oczy: śmiejące się, pełne łez, wyczekujące ratunku i nadziei, cierpiące i szczęśliwe. Słyszę głos Rai, która zadzwoniła akurat wtedy, kiedy wydawało mi się, że pół mojego świata się wali. Kilka jej słów wystarczyło i świat wrócił na swoje miejsce. Mój przyjazd znaczył, że Bóg ich kocha? Nawzajem.•

Misja w Turkmenistanie po 25 latach

o. Andrzej Madej OMI przełożony misji sui iuris Stolicy Apostolskiej w Turkmenistanie (od 1997 roku) – Na początku nie miałem czasu na wyobrażenia, jak będzie za 25 lat. Wszystko odbywało się zbyt dynamicznie, by móc się rozmarzyć. Dzisiaj, po latach entuzjazmu, ale też pomyłek, błędów, nieprawidłowego podejścia do tematu, widzę to tak: każdy dzień i każda noc na misji to wyzwanie. Króluje spontaniczność. Nie ma reguły poza godzinami przeznaczonymi na modlitwę. Cały czas zdaje się tu egzamin z wiary, z człowieczeństwa, z gotowości porzucania siebie i swoich planów, by być dla innych. Towarzyszy nam poczucie niedorastania: do swego powołania, do misji niesienia Dobrej Nowiny tym, których Bóg daje nam łaskę spotykać. Oczekiwania ludzi są duże. Na przykład pewien chłopiec, gdy przyszedłem w 40. dniu po śmierci młodego Timura, zapytał mnie: „Przyszedłeś dzisiaj wskrzesić Timura?”. Jak spotykać ludzi, by dzięki spotkaniu z misjonarzem odsłoniło się w człowieku coś z piękna, jakie zamieszkuje nas, promyk sensu życia, zwłaszcza gdy to życie rozmienia się innym na drobne? A tu tylu okaleczonych przez zło i grzech, skrzywionych, przytłoczonych krzyżem… Jak być, by budzić w kimś nadzieję, że jego cierpienie nie jest czymś ostatecznym, nie jest ostatnim przystankiem na ludzkiej drodze? Pierwszą ewangelią, którą czytają ludzie na misjach, jesteś ty sam, grzeszny, kruchy, słaby, nienawrócony jeszcze całkowicie. Aż chce się zawołać, nieraz zawyć, do naszych przełożonych: „Weźcie mnie stąd, poślijcie na moje miejsce innych, świętszych, gorliwszych, silniejszych, bardziej przykładnych ode mnie!”. Wielkie słowa: misja, głoszenie Dobrej Nowiny… A to twój powszedni, szary dzień, w którym jest ciche oczekiwanie, że powiesz czy zrobisz coś w stylu Jezusa z Nazaretu. Trzeba być gotowym na przyjęcie zranień i odepchnięcie. Nic na siłę! Cokolwiek nas spotyka, staramy się przyjmować to jako łaskę, choć nam się ona nie należy. A jednak przychodzi, zwykle wraz z krzyżem. Bóg jest wielki. Bóg jest dobry. Ćwiczymy się ustawicznie w pokorze i zaufaniu. Uczymy się cierpliwie i nieraz bardzo długo czekać. Na przykład od 25 lat staramy się namówić jakieś żeńskie zgromadzenie zakonne, by do nas dołączyło. Jesteśmy już prawie gigantami adwentów.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.

TAGI: