Przegrani zwycięzcy

Jacek Dziedzina

|

GN 36/2022

publikacja 08.09.2022 00:00

Europejskie superpaństwo pod wodzą Niemiec. Pod tym warunkiem Berlin zgodzi się na przyjęcie Ukrainy, Mołdawii i Gruzji do Unii Europejskiej.

Olaf Scholz zdaje się nie dostrzegać, że obecną agresję rosyjską umożliwiła niemiecka polityka ostatnich dekad. Olaf Scholz zdaje się nie dostrzegać, że obecną agresję rosyjską umożliwiła niemiecka polityka ostatnich dekad.
MARTIN DIVISEK /epa/pap

Po tym, co Niemcy zafundowały Ukrainie i całej Europie, układając się przez lata z Rosją, nie powinny już nigdy wrócić do roli lidera integracji europejskiej. Tymczasem Berlin bardzo szybko przeszedł od pozorowanej skruchy do forsowania idei federacji europejskiej.

Pokuty niet

Kanclerz Niemiec Olaf Scholz podczas niedawnej wizyty w Pradze przeszedł do kontrofensywy. Nie było już przepraszania za kilka dekad układania się z Rosją, nie było refleksji nad uzależnieniem się od rosyjskich surowców i tym samym torowaniem Rosji drogi do agresji na Ukrainę. Było za to mocne, zdecydowane przedstawienie wizji integracji europejskiej, której szczytem ma być szybkie przekształcenie UE w federację. Ma się rozumieć – pod wodzą Niemiec. W ten sposób Scholz zamknął krótki epizod niemieckiej refleksji nad swoją polityką wschodnią. Refleksji, która jednak nie pociągnęła za sobą uznania, że trzeba ponieść konsekwencje układania się z Putinem. A pierwszą konsekwencją powinno być pozbawienie Niemiec roli lidera integracji. Bo jeśli polityka prorosyjska doprowadziła całą Europę na skraj wojny, to zwykła logika – o uczciwości nie mówiąc – nakazywałaby przynajmniej pokorne wycofanie się na boczny tor. Berlin stracił jakikolwiek mandat – poza mandatem siły gospodarczej – by dalej nadawać ton integracji europejskiej. Tym bardziej utracił prawo do pouczania kogokolwiek, a na pewno Polski, na czym polega racjonalna ocena zagrożeń.

Niestety, o zdetronizowaniu Niemiec nie ma mowy. Co więcej, Berlin bardzo szybko, po wyrażeniu pozorowanej skruchy, postanowił de facto zaszachować państwa, które od dawna nie zgadzają się na federację. To stawia pod ścianą m.in. Polskę, chcemy bowiem Ukrainy, Mołdawii i Gruzji w Unii, ale nie możemy zgodzić się na projekt superpaństwa. Kolejna historyczna okazja – wzmocnienie własnej pozycji w Europie (to m.in. Polska ostrzegała przed agresywną polityką Moskwy) – może nam przejść koło nosa. Bo wygląda na to, że Niemcy nie tylko nie dostaną pokuty za ­deale z Putinem, ale będą również dążyć do zwiększenia swojej roli w kształtowaniu europejskiej polityki. Wszystkim, którzy podobne tezy wrzucają do worka z napisem „polska germanofobia”, warto zadedykować cytowane poniżej fragmenty przemówienia Scholza w Pradze. Nie trzeba bronić Niemców przed nimi samymi.

Kupowanie Czechów

Olaf Scholz nieprzypadkowo wybrał właśnie Pragę jako miejsce prezentacji swojej wizji dalszej integracji, która ma przekształcić Unię w superpaństwo. Czechy generalnie popierają politykę niemiecką, nie będą też sprzeciwiać się federalizacji Unii, a zarazem wraz z Polską tworzą sojusze w innych obszarach. W Berlinie więc uznano, że właśnie w Pradze warto ogłosić program, który jeszcze bardziej podzieli państwa Europy Centralnej, a w praktyce odsunie Polskę na dalszy plan. Bo choć to Warszawa najgłośniej namawia do przyjęcia Ukrainy do Unii, teraz rolę taką przejmie Berlin – tyle że w pakiecie z warunkiem, na który nasz kraj zgodzić się nie może. Dlatego właśnie Praga, a nie Berlin, Paryż czy Bruksela, stała się miejscem ogłoszenia historycznej deklaracji. Scholz zresztą zgrabnie nawiązał do trudnej historii czesko-niemieckiej. Przypomniał, że Niemcy mieli udział w zapisaniu jej najciemniejszych kart. „Te zbrodnie bolą i zawstydzają nas, Niemców, do dziś. Również dlatego jestem tutaj, żeby to powiedzieć” – przemawiał Scholz. To już stały element niemieckich wystąpień – godne uznania przyznawanie się do zbrodni hitlerowskich, ale zarazem zgrabne unikanie gotowości, by ponieść realne konsekwencje, nie tylko moralne, ale też polityczne i finansowe.

W tym samym kontekście należy czytać słowa potępiające dzisiejsze działania Rosji. „Rosja Putina chce przemocą kreślić nowe granice. Coś, czego my w Europie nigdy więcej nie chcieliśmy doświadczyć. Brutalna napaść na Ukrainę jest więc również atakiem na porządek bezpieczeństwa europejskiego (…). Nie chcemy wracać do XIX czy XX stulecia z ich wojnami, których celem był podbój, i totalitarnymi ekscesami” – podkreślił kanclerz. Wszystko to pięknie brzmi, tyle tylko, że niemiecki przywódca nawet nie zająknął się o tym, iż obecną agresję rosyjską umożliwiła właśnie niemiecka polityka ostatnich dwóch, trzech dekad.

Traktaty nie z kamienia

Odpowiedzią na rosyjskie zagrożenie ma być właśnie, zdaniem Scholza, stworzenie europejskiej federacji. „Doświadczenie minionych miesięcy pokazuje przecież, że blokady można pokonać, europejskie reguły da się zmienić, jeśli trzeba, również w tempie przyspieszonym. Nawet same traktaty europejskie nie są wykute w kamieniu. Jeśli wspólnie dojdziemy do wniosku, że dokumenty te muszą zostać zmienione, by Europa mogła iść naprzód, wówczas powinniśmy to zrobić – zapewniał. – Odpowiedzialność Niemiec za Europę polega moim zdaniem na tym, że razem z naszymi sąsiadami wypracowujemy rozwiązania i wspólnie decydujemy. Nie chcę Europy ekskluzywnych klubów czy dyrektoriatów, tylko Unii równouprawnionych członków” – zapewniał, choć kłóci się to z jego późniejszymi słowami.

Opowiadając się za rozszerzeniem Unii Europejskiej o Ukrainę, Mołdawię, a także państwa Bałkanów Zachodnich i w perspektywie również o Gruzję, jednocześnie zaznaczył, że przy tak zróżnicowanym organizmie trudno będzie zachować obowiązującą obecnie w niektórych obszarach jednomyślność podczas głosowań. „Dlatego zaproponowałem, by we wspólnej polityce zagranicznej, ale i w innych obszarach, jak polityka podatkowa, krok za krokiem przechodzić do decydowania większościowego” – przyznał. W skrócie oznacza to rezygnację z prawa weta, które dziś ciągle obowiązuje w wymienionych przez kanclerza sferach.

Scholz jest również za ujednoliceniem europejskich sił zbrojnych. „NATO pozostaje gwarancją naszego bezpieczeństwa, ale i tu trzeba zmian, choćby wyciągnięcia wniosków z ubiegłorocznych wydarzeń w Afganistanie. Dlatego Niemcy wspólnie z innymi partnerami unijnymi zatroszczą się o to, by planowana szybka grupa reagowania Unii Europejskiej była do roku 2025 gotowa do działania” – przyznał. Słowa te należy czytać jako delikatne zwrócenie uwagi, że Amerykanie nie będą nam już potrzebni do obrony. Problem w tym, że niemieckie rozeznanie zagrożeń jest zupełnie inne niż polskie, litewskie czy słowackie. Nie mamy więc interesu w tym, by równolegle do NATO powstawały siły zbrojne, które pozbawią USA ich roli jako gwaranta europejskiego bezpieczeństwa.

Kto, jak nie oni?

„Kiedy, jeśli nie teraz? Kto, jak nie my?” – Scholz zacytował słynny napis na tablicy w Albertowie, gdzie w listopadzie 1989 roku rozpoczął się pochód studentów, uznawany za początek aksamitnej rewolucji w Czechach. I przełożył go na dzisiejsze wyzwania. „Kiedy, jeśli nie teraz, gdy Rosja próbuje przesunąć granicę między wolnością a autokracją, położymy fundamenty dla rozszerzonej unii wolności, bezpieczeństwa i demokracji? Kiedy, jeśli nie teraz, stworzymy suwerenną Europę, która będzie potrafiła przetrwać w wielobiegunowym świecie. Kiedy, jeśli nie teraz, pokonamy różnice, które nas paraliżują i dzielą? I kto, jak nie my, może chronić i bronić wartości europejskich, w Unii i poza nią?” – pytał Scholz.

W tym: „Kto, jak nie my” wybrzmiewa jakaś niezrozumiała w obecnej sytuacji niezdolność Niemiec do ponoszenia odpowiedzialności za swoją zgubną dla całej Europy politykę. Kto, jak nie Niemcy? Odpowiedź powinna brzmieć: każdy, byle nie Niemcy. Ukraińskie ofiary niemiecko-rosyjskiej radosnej współpracy ostatnich lat powinny jako pierwsze podnieść krzyk protestu przeciwko niemieckiej próbie utrzymania dominacji w Europie. Jeszcze w kwietniu tego roku wydawało się, że przynajmniej prasa niemiecka rozumie ciężar odpowiedzialności za trwającą ludobójczą wojnę na Ukrainie. „To Merkel uniemożliwiła przyjęcie Ukrainy i Gruzji do NATO podczas szczytu w Bukareszcie w 2008 roku. Ówczesny prezydent USA George W. Bush był wówczas zdeterminowany, aby oba kraje kandydowały do NATO. Jednak ostatecznie zwyciężyła Merkel” – pisał „Bild”. A „Die Welt” trzeźwo zauważył, że w Bundestagu wprawdzie wszyscy bili brawo kanclerzowi Scholzowi, który mocno potępił Putina, ale „nie wskazali palcem na siebie jako na współwinnych zaistniałej sytuacji”. I dalej: „Podczas gdy Ukrainki i Ukraińcy, także wskutek niezdecydowania Zachodu, siedzą w piwnicach i drżą przed rosyjskimi atakami rakietowymi, w bezpiecznych Niemczech ludzie pławią się w poczuciu solidarności”. Jak widać, również wśród Niemców można znaleźć odważnych, którzy zapytają: kto, jeśli nie my? I odpowiedzą: każdy, tylko nie my.•

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.