Nowa szkoła

Jakub Jałowiczor

|

GN 36/2022

publikacja 08.09.2022 00:00

Nauczycieli czeka w tym roku wiele zmian. Oni sami najbardziej chcieliby zmiany wysokości wynagrodzenia.

Nowa szkoła istockphoto

Zbiurokratyzowany system awansu zawodowego odchodzi do lamusa. Najmłodsi nauczyciele zarobią więcej niż kiedyś, ci z dłuższym stażem niekoniecznie. Nowością jest dodatkowa godzina pracy, za którą pedagog nie dostanie ani złotówki. Nie zmienia się to, że młodych nauczycieli jest jak na lekarstwo. Związki zawodowe chcą podwyżek i grożą strajkiem.

Nie idzie młodość

Nauczycielska Solidarność domaga się podwyżek. Związek Nauczycielstwa Polskiego chce 20-procentowego zwiększenia płac jeszcze w tym roku. – Niskie pensje są powodem braków kadrowych w szkołach i przedszkolach – podkreśla Magdalena Kaszulanis, rzecznik ZNP. – Teraz wynagrodzenie zasadnicze nauczyciela początkującego wynosi 3424 zł brutto, a dyplomowanego 4224 zł brutto.

Na rękę daje to odpowiednio 2600 zł i 3100 zł. Jak podpowiada portal wynagrodzenia.pl, dwie trzecie Polaków dostaje więcej, niż wynoszą zarobki nauczyciela dyplomowanego. Do jego płacy dochodzą ewentualne dodatki za nadgodziny, wychowawstwo (o ile je ma) czy staż pracy, ale i tak płace nie zachęcają absolwentów wyższych uczelni do podjęcia pracy w oświacie. Średni wiek nauczycieli w Polsce jest coraz wyższy. W tej chwili wynosi 47 lat. Wielu pracowników po kilku latach w publicznej placówce odchodzi i np. udziela korepetycji na pełen etat albo zajmuje się prowadzeniem różnych szkoleń w korporacjach.

Najmłodsi nauczyciele musieli w pierwszej połowie roku dostać podwyżkę, bo ich wynagrodzenie okazało się niższe niż ustawowo określona pensja minimalna. Oprócz tego od 1 września ich pensje wzrosły o 20 proc. Nauczyciele wyższego stopnia nie otrzymali jednak takiej podwyżki. Jak mówi rzecznik oświatowej Solidarności Monika Ćwiklińska, rząd jeszcze w 2019 r. obiecał powiązać płace nauczycieli ze średnią krajową pensją. Tak się nie stało, a rządowa propozycja z zeszłego roku polegała na podwyższeniu pensji i wydłużeniu czasu pracy. Związkowcy uznali, że to żadna podwyżka. Poza tym ich zdaniem przydzielenie większej liczby godzin jednym pracownikom doprowadziłoby do zwolnienia innych.

Godziny „czarnkowe”

Sprawa pensum, czyli liczby godzin, które składają się na pełny etat, to jedna z odwiecznych kości niezgody między ministerstwem i samorządami a nauczycielami. Zgodnie z Kartą nauczyciela wymiar pensum ustala organ prowadzący szkołę (np. gmina), przy czym nie może to być więcej niż 22 godziny tygodniowo. Warto dodać, że pensum wliczają się tylko prowadzone lekcje. W praktyce nauczyciele pracują jednak więcej, bo do czasu spędzonego z uczniami dochodzą takie czynności jak przygotowanie zajęć, sprawdzanie prac, rady pedagogiczne itp., które nie są rozliczane. Dodatkowe pieniądze dostaje się za zastępstwa. W latach 2011 i 2012 Instytut Badań Edukacyjnych przeprowadził ankietę, z której wynikało, że w ciągu normalnego tygodnia nauczyciel spędza w pracy ponad 34 godziny, a w szczególnych okresach, takich jak koniec semestru – przeszło 46 godzin. Ówczesny rząd kwestionował rzetelność badania, jednak powiedzieć trzeba, że z całą pewnością praca belfra nie kończy się wraz z dzwonkiem.

Od lat różne kierownictwa MEN starają się podwyższyć nauczycielskie pensum. Wymagałoby to zmiany ustawy, więc zamiast tego pojawiają się inne rozwiązania, jak wprowadzone w roku 2009 tzw. godziny karciane. W teorii pensum pozostawało na dotychczasowym poziomie, lecz w ramach pensji, która nie wzrosła, nauczyciel musiał przepracować o jedną, a potem o dwie godziny więcej. W 2016 r. ówczesna minister Elżbieta Zalewska zlikwidowała ten obowiązek. Teraz wprowadzono nową zasadę: każdy nauczyciel pracujący na pełen etat będzie musiał spędzić jedną godzinę zegarową w tygodniu na dyżurze podobnym do tego, który obowiązuje wykładowców na wyższych uczelniach. Ma być wówczas do dyspozycji uczniów i ich rodziców. Godzina, którą od nazwiska ministra edukacji nazwano „czarnkową”, nie będzie dodatkowo płatna.

Uproszczenie?

Nauczyciele bez żalu żegnają natomiast system awansu zawodowego. Dotychczas zaczynało się od stażu trwającego dziewięć miesięcy, czyli w praktyce jeden rok szkolny. Jeśli nie było żadnych problemów, w kolejnym roku belfer mógł liczyć na umowę o pracę na czas nieokreślony, ale dopiero po kolejnych dwóch latach mógł starać się o przejście na kolejny szczebel – nauczyciela kontraktowego (wcześniej można to było zrobić po roku). Do tego awansu potrzebne było pracochłonne dokumentowanie pracy – wycieczek, wymyślonych przez siebie konkursów dla uczniów, eksperymentalnych lekcji i innych przedsięwzięć, które dobrze wyglądają na papierze. Potem następował egzamin. Po trzech latach pracy jako nauczyciel kontraktowy można było starać się o awans na stopień nauczyciela mianowanego. Procedura zajmowała kolejny rok. Starania o osiągnięcie najwyższego stopnia, nauczyciela dyplomowanego, można było rozpocząć po czterech latach, a zajmowało to dwa lata i dziewięć miesięcy. Kandydata oceniały szkolna komisja oraz organ pełniący nadzór, czyli najczęściej kuratorium oświaty. Cały awans zawodowy trwał około piętnastu lat, wcześniej blisko dziesięć lat.

Teraz system jest prostszy, ale nie zawsze korzystniejszy dla pedagoga. Na początku będzie on miał status nauczyciela początkującego. Potrwa to trzy lata i dziewięć miesięcy (o rok mniej, jeśli tryb będzie skrócony). W tym czasie podlegać będzie mentorowi wyznaczonemu przez dyrektora. Po ocenie przystąpi do egzaminu na stopień nauczyciela mianowanego. Będzie musiał przepracować kolejne pięć lat i dziewięć miesięcy, uzyskać dobrą ocenę pracy i zdać egzamin, by uzyskać drugi i ostatni stopień awansu – nauczyciela dyplomowanego. Stopień nauczyciela kontraktowego zostaje wycofany. Kto go teraz ma, musi w ciągu kilku lat awansować, inaczej spadnie o szczebel niżej.

Nauczyciel może też otrzymać honorowy tytuł profesora oświaty przyznawany przez ministra szkolnictwa. Pedagog wyróżniony w taki sposób otrzyma jednorazowo 18 tys. zł. W ciągu ostatnich trzech lat tytuł ten uzyskiwało po 25 osób rocznie.

Awans na kolejne szczeble oznacza podwyżkę, które jednak nie zadowala związkowców. – Każde uproszczenie jest pozytywne, ale teraz młody nauczyciel będzie przez cztery lata zarabiać 3400 zł brutto, a po egzaminach, o których jeszcze nie wiemy, jaki będą mieć kształt, dostanie 173 zł podwyżki. Dotąd różnica była większa – mówi Monika Ćwiklińska.

W oczekiwaniu na strajk

– Trudno powiedzieć, który system awansu jest lepszy. Decyzja o zmianie na pewno jest dobra, lecz wprowadzono ją z dnia na dzień, tuż przed początkiem roku szkolnego. Plusem jest to, że mam teraz umowę na dwa lata, a w starym systemie miałabym na rok – ocenia Julia, która właśnie rozpoczęła pracę w szkole. Po ukończeniu historii na Uniwersytecie Jagiellońskim znalazła zatrudnienie w podstawówce. Nie było to trudne. W szkole jeszcze we wrześniu były wakaty, a zatrudnieni brali po półtora etatu, czyli najwięcej, jak można. Mniej ofert pracy zauważało się w liceach. Kłopot ze znalezieniem posady miała znajoma Julii, która szukała zatrudnienia w konkretnej części miasta. Nie udało się, więc podjęła pracę w innej branży. Natomiast wielu kolegów z jej roku, którzy kończyli specjalizację nauczycielską, w ogóle nie starało się o pracę w szkole. Napływ nowych pracowników do oświaty jest tak mały, że obawy o masowe zwolnienia nie wydają się realne, choć związkowcy podkreślają, że inaczej wygląda sytuacja w mniejszych miejscowościach – na przykład na Podkarpaciu czy w województwie świętokrzyskim.

Sytuacja jest napięta. ZNP domaga się zwiększenia subwencji oświatowej, czyli kwoty przekazywanej samorządom na utrzymanie szkół. Zapytaliśmy związek o to, jaka suma byłaby potrzebna, jednak nie otrzymaliśmy konkretnej odpowiedzi. Ministerstwo Edukacji podkreśla, że subwencja wzrośnie w tym roku o 20,8 proc. w porównaniu z poprzednim rokiem i wyniesie 64,4 mld zł. Sprawa podwyżek pozostaje jednak aktualna. Szef ZNP Sławomir Broniarz nie ukrywał, że jego związek z dniem 1 września zacznie przygotowania do strajku. Z kolei Ryszard Proksa z Solidarności oceniał, że nauczyciele chcący takiego protestu są w mniejszości. Związkowcy nie wykluczają jednak współpracy. Rok wyborczy będzie zachęcał do twardych działań, choć uczniom, którzy w ostatnim czasie doświadczali nauki w warunkach pandemii, z pewnością przydałby się w końcu rok bez dodatkowego zamieszania. •

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.