Złotouści

Franciszek Kucharczak

|

GN 36/2022

publikacja 08.09.2022 00:00

Mówić każdy może, ale nikt nie powinien ględzić. Zwłaszcza z ambony.

Złotouści Szymon Zmarlicki /Foto Gość

Krążą anegdoty o pewnym księdzu, który tak przynudzał na swoim wykładzie, że sam na nim zasnął. Kaznodziejom raczej się to nie zdarza, ale ich śpiący słuchacze to już dość częste zjawisko. Pewnie od zawsze tak było, dlatego Chryzostomem (Złotoustym) nazwano św. Jana, patriarchę Konstantynopola z przełomu IV i V wieku, a nie żadnego z tych wszystkich duchownych, którym przyszło przemawiać do ludu.

Oj, na kazaniach Jana Chryzostoma nikt nie spał. Z całego chrześcijańskiego Wschodu przybywały tłumy, żeby go posłuchać. Cesarz, posłyszawszy o niezwykłym kaznodziei, kazał go uprowadzić z Antiochii do stolicy nad Bosforem i wyświęcić na biskupa. Także tam Jan mówił z ogniem i z najgłębszym osobistym przekonaniem. Nie było takiej rzeczy, do jakiej by wzywał, a sam jej nie praktykował. Gdy głosił: „Nic nie czyni nas tak uległymi diabłu jak chciwość i żądza pomnażania majątku”, wszyscy wiedzieli, że patriarcha ogołocił pałac biskupi z wszelkich zbytków i żyje jak pustelnik. Wiedzieli, że sam stoi za słowami o służbie ubogim – tak dalece, że mówiono o nim „jałmużnik”.

Cesarz nie przewidział, że usłyszy słowa prawdy także na temat nadmiernego przepychu i zabaw w swoim otoczeniu. Kiedy Chryzostom napiętnował zło dostrzeżone na dworze cesarskim, skończyło się to dla niego wygnaniem. Święty nigdy się jednak nie załamał, czym potwierdził słuszność jednej ze swych wielu genialnych myśli, że „kto sam sobie nie szkodzi, temu nikt zaszkodzić nie może”. Święty Jan Chryzostom mówił to z pozycji osoby świadomej, że prawdziwą szkodą jest zawsze dla człowieka zaniechanie pełnienia woli Bożej, czyli grzech. Myśl tę tak rozwinął: „Jeśli ktoś doświadcza krzywdy i szkody, to doznaje jej od samego siebie, a nie od innych, choćby nawet tysiące [wrogów] napadało na niego. Jeśliby bowiem sam siebie nie skrzywdził, to gdyby nawet zeszli się wszyscy mieszkańcy ziemi i morza, w najmniejszej nawet rzeczy nie mogliby mu zaszkodzić”.

Strateg słowa

Jan Chryzostom był dobrze wykształcony, m.in. w retoryce, i tego też, obok osobistej mądrości, oczekiwał od kaznodziejów. W uwagach warsztatowych, które podawał na bieżąco w tekstach kazań czy homilii, podkreślał, że celem słowa Bożego wygłaszanego w Kościele ma być przekazywanie prawdy i skłanianie słuchaczy do wyboru cnoty. Nie wolno natomiast wykorzystywać tego słowa do wewnątrzkościelnych polemik i sporów (!).

Kaznodzieja ma uczyć wiernych świętego życia, a ma robić to nie tylko słowem, ale też własnym przykładem. Jan Chryzostom uczył, że publiczne wystąpienia mają być najwyższej próby, słuchacze bowiem natychmiast zauważają błędy i żywo na nie reagują, natomiast bardzo opornie przyjmują to, co w kazaniu dobre.

Nie wszystko jednak da się przewidzieć – ale i w takich wypadkach Chryzostom potrafił przekuć problem w atut. Aby przedstawić jakąś prawdę, wykorzystywał na przykład takie sytuacje jak kłopot przy zapalaniu bądź gaszeniu świecznika. Jego przepowiadanie zawsze pozostawało w interakcji z tym, co się właśnie działo, i wszystko to służyło mu do wyjaśniania Ewangelii. „Stanąłeś na progu tuż przed samym wejściem, dlaczego od razu spieszysz do środka? Nie przypatrzyłeś się jeszcze dobrze wszystkiemu na zewnątrz” – mówił w „Homilii na Ewangelię według św. Mateusza”, odnosząc te słowa do stopniowego odkrywania przez ludzkość misji Jezusa. Może kierował je do kogoś, kogo właśnie dojrzał w drzwiach świątyni?

Święty bardzo dbał o prostotę przekazu, unikał retorycznych ozdobników i skupiał się na tym, co przydatne w przekazywaniu treści. Mówił tak, że słuchacze musieli się z tym konfrontować.

„Któż z was tutaj stojących potrafiłby, gdyby od niego żądano, powiedzieć z pamięci jeden psalm albo jakąś inną część Pisma Świętego? Nie ma nikogo takiego” – niosło się po kościele. „Jednakże nie tylko to jest smutne, [lecz także to], że będąc aż tak niedbałymi w sprawach duchowych, do szatańskich jesteście bardziej napaleni niż ogień. Przecież gdyby ktoś pytał was o szatańskie przyśpiewki, o nieprzyzwoite i lubieżne piosnki, znalazłby wielu obeznanych w nich dokładnie i wygłaszających je z wielką przyjemnością” – kontynuował Złotousty. I dalej: „A jaka jest obrona przeciw tym zarzutom? »Nie jestem mnichem, powiadasz, ale mam żonę i dzieci oraz staram się o dom«. To właśnie niszczy wszystko, że mniemacie, iż jedynie mnichom przystoi czytanie Pisma Świętego, podczas gdy w rzeczywistości wy potrzebujecie tego o wiele bardziej aniżeli oni. Lekarstwa potrzebują przede wszystkim ci, którzy żyją w świecie i każdego dnia otrzymują rany. Dlatego rzeczą daleko gorszą od nieczytania [Pisma] w ogóle, jest uważanie tego zajęcia za zbyteczne, gdyż takie słowa są szatańskim wymysłem”.

Czy któreś z tych słów straciło na aktualności? Wiele stwierdzeń Jana Chryzostoma może wydać się nam dobrze znanych, bo to właśnie on wypowiedział je jako pierwszy. Dla chrześcijan sprzed ponad szesnastu wieków były to sprawy nowe, fascynujące i bardzo odkrywcze – co Kościół potwierdził, nadając ich autorowi tytuł doktora Kościoła.

Miodopłynny

Wielcy kaznodzieje starożytności, tacy jak Chryzostom, św. Bazyli czy św. Augustyn, w znacznym stopniu ukształtowali chrześcijański sposób myślenia wyznawców Chrystusa. Nie zabrakło natchnionych mówców także w średniowieczu. Jednym z nich był św. Bernard z Clairvaux. Wstąpił do cystersów w roku 1112, mając 22 lata. Gdy zaczął przemawiać, wstrząsnął Europą. Jego słowa nie były tylko falą dźwiękową – to był huragan Ducha, który dosłownie porywał słuchaczy. Pod wpływem jego kazań do cystersów zgłosiło się czterech jego braci i trzydziestu przyjaciół. Potem habit przywdział także jego wuj, później ojciec, a wreszcie tysiące młodych mężczyzn. Doszło do tego, że gdy biały mnich pojawiał się gdzieś z kazaniami, tam matki ukrywały synów w obawie, że ci, usłyszawszy Bernarda, natychmiast pójdą do zakonu. W popłoch wpadły dziewczęta. „Skąd weźmiemy mężów, skoro najlepsi chłopcy poszli do zakonu!” – lamentowały.

Z wyglądu Bernard był niepozorny, wychudzony postami, lecz kiedy zaczynał przemawiać, jego postać zdawała się potężnieć. Jego kazania stanowiły dziwną mieszankę prorockiej surowości, zapału, a jednocześnie wielkiego ciepła i łagodności.

„Miód i mleko spływały z języka Bernarda, choć prawo ogniste miał on na ustach swoich” – opowiadali słuchacze jego kazań. To dlatego nazwano go później Miodopłynnym, a Kościół, z uwagi na znakomitą treść nauk, nieustępującą formie ich przekazu, zaliczył Bernarda z Clairvaux w poczet doktorów Kościoła.

Miara kochania

Treść głoszonych kazań zmieniała się w zależności od tego, czym żyli ludzie kolejnych epok. Nie inaczej było w przypadku reprezentanta wybitnych kaznodziejów czasów nowożytnych, św. Franciszka Salezego. Jako biskup Genewy w latach 1602–1622 był zmuszony konfrontować się z potężnymi zmianami, jakie w mentalności współczesnych wywołała reformacja – a na terenie, gdzie mieszkał, zwłaszcza kalwinizm. Salezy, pomimo agresji, jaką z reguły przejawiali wobec siebie katolicy i protestanci, zachował łagodność. „Ach, jak dobry musi być Pan Bóg, jeśli biskup Genewy jest tak przepełniony dobrocią!” – zachwycał się św. Wincenty a Paulo po wyjściu z jednego ze spotkań z hierarchą. Tę łagodność i skłonność do cierpliwego uzasadniania prawd wiary katolickiej widać także w kazaniach. A były one nadzwyczaj popularne, stąd z racji tłumów słuchaczy Salezy nieraz musiał przemawiać na dworze. Chętnie słuchali go zarówno ludzie prości, jak i królowie oraz książęta. Mówił to, czym żył, spokojnie analizując stany ducha i proponując sposób radzenia sobie z nimi. „Niepokój pochodzi z nieumiarkowanej żądzy pozbycia się doznawanego zła lub nabycia spodziewanego dobra. A jednak nic bardziej nie pogarsza zła i nie oddala bardziej dobra jak właśnie niepokój i pośpiech. Ptaszki zaplątują się w sidłach i w sieci przez to, że gdy w nie wpadną, zamiast się z nich pomału wydobywać, szarpią się i trzepocą, a przez to coraz się bardziej wikłają” – stwierdzał w traktacie „Filotea”.

Słowa, jakie głosił Salezy, trafiały do serc nie tylko z racji mądrości i dobrego przygotowania, ale przede wszystkim ze względu na wyczuwalną świętość. Jej wyrazem była miłość. Za motto jego życia można uznać zdanie: „Miarą kochania Boga jest kochanie Go bez umiaru”. Franciszek Salezy, z racji jakości i głębi przekazywanych treści, także został ogłoszony doktorem Kościoła.

Historia Kościoła obfituje w przykłady genialnych kaznodziejów. Ich cechą wspólną jest otwartość mówcy na Ducha Świętego, bo to On w istocie jest twórcą dobrych kazań. I to On w rzeczy samej sprawia, że słowo wypowiedziane staje się w słuchaczach ciałem.•

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.