Kat z twarzą kobiety

Barbara Gruszka-Zych

|

GN 35/2022

publikacja 01.09.2022 00:00

Błażej Torański opowiada o wojennych zbrodniach, kacie dzieci i kosztach dziennikarstwa śledczego.

Błażej Torański – publicysta, pisarz. Jego najnowsza książka pt. „Kat polskich dzieci. Opowieść o Eugenii Pol” opowiada o cierpieniach dzieci więzionych w Prewencyjnym Obozie Policji Bezpieczeństwa dla Młodzieży Polskiej w Łodzi. Błażej Torański – publicysta, pisarz. Jego najnowsza książka pt. „Kat polskich dzieci. Opowieść o Eugenii Pol” opowiada o cierpieniach dzieci więzionych w Prewencyjnym Obozie Policji Bezpieczeństwa dla Młodzieży Polskiej w Łodzi.
Krzysztof Kalinowski

Barbara Gruszka-Zych: W jaki sposób, pisząc książkę „Kat polskich dzieci”, dałeś radę wytrzymać takie potworności?

Błażej Torański: Musiałem wyłączyć wrażliwość i empatię. Jak chirurg, zawodowiec, który ratuje życie, a nie rozmyśla nad tym, czy na stole operacyjnym ma ministra, portiera czy może własną matkę. Zdecydowałem się ratować tę historię od zapomnienia. Oficjalna nazwa tego miejsca – Prewencyjny Obóz Policji Bezpieczeństwa dla Młodzieży Polskiej – była kamuflażem, bo to nie był obóz prewencyjny, lecz koncentracyjny. Jedyny niemiecki dla dzieci na polskiej ziemi. Profesor Przemysław Waingertner, historyk z Uniwersytetu Łódzkiego, podkreśla jednak, że za tym, iż był to obóz koncentracyjny, jest tyle samo argumentów, ile przeciwko.

A jednak przypominanie zła działa.

Nie zamierzam się nad sobą użalać, choć – tak jak wiele dzieci z rozbitych rodzin – w jakimś sensie mam strzaskaną psychikę. Instynktownie rozumiałem tych, których Niemcy pozbawili miłości rodziców. Więźniów łódzkiego obozu odarli z dnia na dzień z wolności, godności, bezpieczeństwa. Ale jestem zawodowcem i nie mogłem się mazgaić. Przez czterdzieści lat doskonalę swój warsztat pisarski i czytając najlepszą literaturę, szukam metafor, porównań, paraboli, literackich środków wyrazu. To jest dla mnie ważniejsze w procesie pisania niż dobro czy zło, jakie opisuję.

Czemu miał służyć jedyny w Polsce obóz dla młodzieży?

Nie tylko dla młodzieży, ale i dla niemowląt. W jaki sposób można najboleśniej uderzyć w śmiertelnego wroga, jakim dla Niemców byli Polacy? W najbardziej bezbronną i wrażliwą tkankę, jaką są dzieci. Dlatego do obozu kierowano córki i synów polskiej elity intelektualnej i patriotycznej. Takich jak Alodia i Daria, córki doktora Franciszka Witaszka, żołnierza Armii Podziemnej, szefa Związku Odwetu Okręgu Poznań. Wsadzano tam dzieci Polaków, którzy walczyli z okupantem na frontach drugiej wojny światowej albo w podziemiu, którzy siedzieli w oflagach albo w obozach śmierci. Dla Niemców – potomków Goethego i Schillera – łódzki obóz był elementem szerszego planu: zagłady Polaków i szerzej – Słowian. Przy ulicy Przemysłowej w Łodzi nie było krematorium ani cyklonu B, nie strzelano dzieciom w potylicę. Zabijano je terrorem psychicznym i fizycznym – przez nieustanne bicie, głodzenie i niewolniczą pracę. Chodziło o to, aby osłabić naród polski, zdegradować go genetycznie. Żeby polskie dzieci nie miały potomstwa lub rodziły rośliny. Żeby powstała wyrwa demograficzna. Żeby Polacy stopniowo zniknęli z powierzchni ziemi.

Za jakie przewinienia trafiali tam mali więźniowie?

Z dokumentów, jakie ocalały w katowickim archiwum, wynika, że byli to na przykład córka polskiego profesora lub syn polskiego oficera – i to już był powód. Ale wystarczyły „przestępstwa” w rodzaju: rodzice nie przyjęli volkslisty, miał przy sobie zapałki, żebrał, starał się wzbudzić współczucie u ludności, bo brak mu jednej ręki i nogi, zarabia, odnosząc walizki z dworca kolejowego w Katowicach. Pojawiło się również uzasadnienie: dziecko polskie.

Jak piszesz, te dzieci traktowano gorzej niż w Oświęcimiu. Czy to możliwe?

To porównanie jednej z więźniarek, która przeżyła oba obozy. Tu było gorzej z powodu tortur psychicznych i fizycznych.

Jak trafiłeś na historię Eugenii Pol?

Przez trzy lata studiowałem 28 tomów akt, kilka tysięcy stron jej procesu. Nie tylko były to zeznania, materiały prokuratorskie, milicyjne, opinie biegłych, lecz także liczne wspomnienia, listy, poezja, teksty piosenek.

Już jako 18-latka podjęła się służyć nazistom?

Nie nazistom, lecz Niemcom. We wrześniu 1939 roku na Polskę napadli Niemcy. Ojciec Eugenii Jan był Ślązakiem z Koźla, mistrzem budowlanym i trzymał rodzinę twardą ręką. Najpewniej dochodziło tam do przemocy fizycznej i psychicznej. Eugenia, idąc do pracy w obozie, miała przekonanie, że ma nad więźniami władzę. Do takiej pracy potrafią się dostosować tylko silni psychicznie, a ona taka była. Ale musiała też wynieść z domu zdolność do przemocy i pogardy. Z pewnością w niemieckiej policji kryminalnej usłyszała, że musi być bezwzględna, realizując nadrzędną zasadę III Rzeszy: Ordnung muss sein (porządek musi być). Musiała zatem być okrutna, działając w systemie, któremu oddała osobowość i młodość. To był element terroru psychicznego. Wielu więźniów podkreślało, że czerpała radość z zadawania bólu. Według psychoterapeuty dr. Giennadija Płużnowa, z którym rozmawiałem, był to dla niej sposób na uwolnienie kotłujących się w jej wnętrzu emocji. Zacytuję fragment naszej rozmowy: „Na nazistów nie mogła powiedzieć nic złego, bo natychmiast by oberwała, a nad słabymi polskimi dziećmi mogła się bezkarnie znęcać. Mówić: »Ty polska świnio« albo pytać dziewczynkę, czy wycałuje jej buty. Decydowała się na formy upodlenia, bo upodlenie jest najwyższą satysfakcją dla człowieka, który ma niskie poczucie wartości”.

Czym zajmowała się po wojnie?

Żyła bezpiecznie w swym łódzkim mieszkaniu przy ul. Chełmońskiego 16 A, używając polskiej pisowni nazwiska Pol, zamiast niemieckiej z niemym „h”. Czasami tylko na ulicy lub w tramwaju spotykała byłe więźniarki i zamiast „dzień dobry” słyszała „świnia”. Nigdy jednak nie miała poczucia winy i nie przyznała się do żadnej zbrodni. „Gdybym miała coś na sumieniu, to nie zostałabym w Łodzi, a ja cały czas byłam na miejscu, nie ukrywałam się” – zeznała w sądzie. W latach 1945–1949 łódzka sędzia Sabina Krzyżanowska prowadziła śledztwo w sprawie Eugenii Pol, ale nie potrafiła – albo nie chciała – jej namierzyć. Czy chroniły ją służby komunistycznego państwa, jak sugeruje dr Giennadij Płużnow? Takich dowodów w archiwum IPN nie znalazłem. Jedno jest pewne: szybko otrzymała parasol ochronny ze strony ZBoWiD i innych peerelowskich struktur. W 1956 r. dostała pracę w żłobku Zakładów Przemysłu Bawełnianego w Łodzi, gdzie była intendentką. Jej przyjaciółka Monika Kwiatkowska zeznała w procesie, że „Polowa serdecznie żyła z dziećmi. Kiedy jakieś dziecko zachorowało, to szukała lekarza. Kiedy jakieś dziecko się zagubiło, to jeździła rowerem po mieście i go szukała”. Regularnie chodziła na pochody pierwszomajowe. Pisały o niej gazety.

Kiedy postawiono ją wreszcie przed sądem?

Wymiar sprawiedliwości dopadł ją 12 grudnia 1970 roku. W 1974 roku Sąd Wojewódzki w Łodzi skazał ją w procesie poszlakowym na 25 lat więzienia. Wiele śladów było już wtedy zatartych, dokumenty zniszczone. Nigdy nie przyznała się do zamordowania dzieci. Potwierdziła jednak swój udział w eksterminacji dzieci polskich „jako członek niemieckiej załogi obozu”. Skrócono jej karę. Na wolność wyszła w 1989 r. Zmarła cztery lata później.

Nazywasz ją katem…

Tytuł pochodzi od wydawcy. To była rozdarta osobowość. Starałem się pokazać ją prawdziwą, a nie lepszą czy gorszą. Podaję wyłącznie opinie byłych więźniów i fakty. Ocenę pozostawiam czytelnikom. •

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.