Mówiono o nim King

Szymon Babuchowski

|

GN 33/2022

publikacja 18.08.2022 00:00

Z jego dorobku czerpią do dziś twórcy żywiołowej muzyki rockowej, ale zachwycają się nim także wrażliwi słuchacze subtelnych ballad. 45 lat temu zmarł Elvis Presley.

Mówiono o nim King IFA Film/east news

To nie on stworzył ten gatunek, ale to właśnie Elvisa Presleya nazywano „Królem rock and rolla”. A czasami po prostu „Królem”. Był uwielbiany przez miliony, a podczas jego występów wiele dziewcząt wpadało w histerię. Czym The King zasłużył sobie na takie miano?

Po pierwsze: głos

Gdy amerykański disc ­jockey Alan Freed po raz pierwszy użył w 1951 r. sformułowania „rock and roll” dla określenia gatunku muzycznego, Elvis był jeszcze trzy lata przed debiutem. W tym czasie wiele nagrań mieli już za to na koncie tacy prekursorzy gatunku jak Sister Rosetta Tharpe, znana też jako inicjatorka nurtu pop-gospel, czy Muddy Waters, którego zespół stał się wzorcowym dla rock and rolla składem ze względu na charakterystyczny zestaw instrumentów. Jednak to właśnie Elvis został ikoną, która zjawia się w naszej wyobraźni na dźwięk słów: rock and roll.

Co o tym zdecydowało? Po pierwsze, głos. Nie bez powodu światowej sławy tenor operowy Placido Domingo powiedział, że „głos Elvisa jest jedynym, jaki chciałby mieć”. Kojarzymy Presleya przede wszystkim z charakterystyczną, niską barwą, ale mało kto wie, że ten głos miał zasięg ponad trzech oktaw. Do tego charakterystyczne, ale nie nachalne wibrato i technika śpiewania, która w jego przypadku była naturalnym darem – nie miał przecież wykształcenia muzycznego, sprawiają, że również dziś słucha się jego nagrań z prawdziwą przyjemnością.

Po drugie, jego wrodzona muzykalność pozwalała mu na swobodne przemieszczanie się między gatunkami. Bo przecież w tej muzyce słychać nie tylko rock and rolla, ale też ­rhythm and bluesa, gospel, rocka, ­country czy pop. Muzykalność Elvisa znajdowała również ujście w charakterystycznym tańcu, wzbudzającym początkowo wiele kontrowersji. O dziwo, nawet ten eksploatujący fizycznie taniec i ciężkie kombinezony, które zakładał, nie przeszkadzały mu w scenicznych występach. Do tego wszystkiego dochodziła niebanalna uroda, która sprawiała, że dla wielu kobiet stawał się niemal ideałem mężczyzny.

Śpiewał z serca

Przede wszystkim jednak miał charyzmę – to coś trudnego do zdefiniowania, co u artysty wyczuwa się intuicyjnie. „(…) prawdziwą różnicą między Elvisem a innymi piosenkarzami było to, że potrafił śpiewać majestatycznie w każdym stylu, czy to rockowym, country, czy R&B – ponieważ miał duszę. Śpiewał z serca. I to właśnie uczyniło go największym piosenkarzem w historii muzyki popularnej” – stwierdził kiedyś producent muzyczny John Owen Williams.

Nie do końca jednak wiadomo, skąd ta charyzma się wzięła. Gdy pod koniec lat 40. ubiegłego wieku przeniósł się z rodzinnego Tupelo w stanie Missisipi do Memphis, rówieśnicy nazywali go maminsynkiem ze względu na jego… nieśmiałość i lęk przed publicznymi występami. Był wyśmiewany, a nawet bity z powodu swojego ekstrawaganckiego stroju i fryzury. Kiedy jednak jeden z nauczycieli powiedział o nim, że nie ma talentu do muzyki, przyniósł do szkoły gitarę, by udowodnić, że jest inaczej. W 1950 r. zaczął regularnie grać na tym instrumencie pod okiem jednego z sąsiadów. Być może więc swą późniejszą siłę przebicia zawdzięczał uporowi, a nawet zawziętości.

W tamtym czasie jednak imał się innych zajęć. Najpierw rozpoczął kursy wieczorowe przygotowujące do zawodu elektryka, później podjął pracę jako kierowca ciężarówki. O tym, że został muzykiem, zdecydował w pewnym stopniu przypadek. Presley chciał sprawić prezent urodzinowy swojej matce i nagrywał piosenki w studiu należącym do Sama Phillipsa, właściciela wytwórni Sun Records. Jedna z kopii taśmy trafiła wówczas do Phillipsa, a ten po pewnym czasie zaaranżował mu spotkanie z gitarzystą Scottym ­Moore’em, z którym Elvis zaczął występować po klubach. Podczas wspólnej sesji w 1954 r. Presley dla poprawy nastroju zagrał na gitarze utwór Arthura Crudupa „That’s All Right” w wersji szybszej od oryginału. Sam Phillips nagrał to wykonanie, a przyjaciel producenta Dewey – też zresztą Phillips – puścił je w swoim programie radiowym „Red, Hot and Blue”. Nagranie zrobiło furorę wśród słuchaczy, którzy dzwonili do radia, żeby dowiedzieć się, kto jest wykonawcą (wielu odbiorców było przekonanych, że śpiewa czarnoskóry wokalista). Nic dziwnego, że właśnie ta piosenka, pod nieco dłuższym tytułem „That’s All Right, Mama”, trafiła na pierwszy singiel Presleya.

Komercyjny produkt

Odtąd wszystko potoczyło się bardzo szybko. Kontrakt podpisany w 1955 r. z Tomem Parkerem przez ojca Presleya (artysta, jako dwudziestolatek, był według amerykańskiego prawa niepełnoletni) przyczynił się do zadziwiającej kariery. I choć część biografów uważa tę umowę za „najgorszy kontrakt stulecia”, który zamienił prawdziwego Elvisa w komercyjny produkt, to jednak nie da się zaprzeczyć, że właśnie od tego momentu Presley zaczął osiągać największe sukcesy. Niewątpliwie Parker był Elvisowi bezgranicznie oddany, z drugiej jednak strony czerpał z tego układu ponadprzeciętne zyski, pobierając 25 proc., a pod koniec życia nawet 50 proc. z zarobków artysty.

W 1956 r. Presley stworzył swoje pierwsze nagrania dla wytwórni RCA. Okazały się one strzałem w dziesiątkę. Singiel „Heartbreak Hotel” rozszedł się na świecie w nakładzie dwóch milionów egzemplarzy. W tym samym roku ukazał się pierwszy album, zatytułowany po prostu „Elvis Presley”, zawierający przeboje „Blue Suede Shoes” czy „Tutti Frutti”. Muzyk rozpoczął również karierę aktorską, biorąc udział w zdjęciach do westernu „Love Me Tender”, którego tytułowa piosenka okazała się jedną z najpiękniejszych ballad w całej twórczości Elvisa. Film wzbudził duże zainteresowanie, zwłaszcza wśród młodej widowni. Szybko rozwijającej się kariery artysty nie zatrzymała nawet dwuletnia służba wojskowa, bo Parker w tym czasie wydawał jego niepublikowane nagrania i dbał o obecność na rynku gadżetów związanych z postacią Presleya. Po wyjściu z wojska w 1960 r. Elvis kontynuował przez dziewięć lat karierę aktorską – początkowo z powodzeniem, z czasem jednak biorąc udział w coraz mniej ambitnych produkcjach. Wielu fanów uważa również, że odbywało się to ze szkodą dla muzyki. W tym czasie artysta nie koncertował, a jego płyty były głównie ścieżkami dźwiękowymi do filmów. Choć warto zwrócić uwagę na album gospelowy „How Great Thou Art” z 1967 r., z wielkim przebojem „Crying in the Chapel”. Krążek ten został uhonorowany nagrodą Grammy za najlepsze wykonanie pieśni religijnych.

Smutny koniec bajki

„Filmowy” okres Presleya był dla niego bardzo wyczerpujący psychicznie. Do 1968 r. artysta zagrał w 31 produkcjach. Aby podołać napiętemu harmonogramowi, zażywał leki pobudzające. Pogarszająca się sytuacja finansowa zmusiła go jednak do powrotu na estradę. Powrót został dobrze przyjęty, ale mniej więcej od połowy lat 70. publiczność zaczęła się skarżyć na spadek jakości jego koncertów. „Elvis Presley stał się karykaturą. Nie jest już tak energiczny, jaki był wcześniej. Ma ogromną nadwagę. Jego umysł jest niszczony przez leki, które codziennie zażywa. Jest wyczerpany, co widoczne jest na jego występach” – pisał dziennikarz Tony Scherman na początku 1977 r. Podczas swoich ostatnich koncertów artysta był tak zdenerwowany, że nawet mówienie do publiczności przychodziło mu z trudem. Widać było, że dzieje się coś złego. 16 sierpnia 1977 r. piosenkarza znaleziono martwego w jego posiadłości Graceland w Memphis. Przyczyny śmierci do dziś nie zostały wyjaśnione – nie jest np. do końca pewne, czy Elvis zmarł z powodu przedawkowania leków, choć wiemy na pewno, że był od nich uzależniony. Wiadomo też, że zażywał narkotyki, m.in. amfetaminę.

Był to smutny koniec historii Króla, która początkowo faktycznie wydawała się jak z bajki, z czasem jednak zaczęła przypominać koszmarny sen. Zażywane przez Presleya środki zniszczyły mu zdrowie, a ze względu na liczne romanse rozpadło się jego małżeństwo. Był człowiekiem rozrzutnym, otaczał się luksusem, z drugiej strony potrafił sprawiać innym drogie prezenty – i to nie tylko członkom rodziny czy współpracownikom, ale nawet przypadkowym ludziom.

Przede wszystkim jednak zostawił słuchaczom prezent w postaci ogromnego i zróżnicowanego dorobku muzycznego. Czerpią z niego do dziś twórcy żywiołowej muzyki rockowej, lecz zachwycają się nim także wrażliwi słuchacze subtelnych ballad. To muzyka, która nadal żyje. •

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.