Czytając Rogowskiego, czyli o fałszywym „sakramentalizmie”

Aleksander Bańka                               

Przez lata wzrastaliśmy w modelu myślenia, w którym ogólnie przyjętą miarą duszpasterskiego sukcesu była liczba ochrzczonych, wybierzmowanych, zawierających sakramentalny związek małżeński, a zwłaszcza – ilość regularnie uczestniczących w niedzielnej Mszy świętej i przyjmujących komunię. Pomysł statystycznego badania poziomu wiary zwiódł nas i uśpił tak bardzo, że zrodził złudne przekonanie: praktykujący więc wierzący. Dziś zbieramy tego smutne owoce, a jednym z nich jest to, co swego czasu ks. prof. Roman E. Rogowski określił mianem fałszywego „sakramentalizmu”.

Czytając Rogowskiego, czyli o fałszywym „sakramentalizmie”

Nie ukrywam, że to właśnie za jego sprawą przeżyłem moje pierwsze teologiczne „przebudzenie”. Jeszcze w liceum przeczytałem chyba wszystkie jego książki. Zachwycił mnie swoim podejściem do Boga, człowieka, świata. Jego myślenie było dla mnie jak łyk świeżości – mądre i wielowymiarowe, dobrze osadzone w Piśmie świętym i duchowej tradycji Kościoła, otwarte na filozofię, czerpiące z najnowszych nurtów teologicznych, spójne z nauczaniem Soboru Watykańskiego II. Jego „Mistyka gór” i „Teoekologia” towarzyszyły mi w moich górskich wędrówkach. Z jego książek uczyłem się też miłości do Maryi. Później, im byłem starszy, tym z nieco większą dozą krytycyzmu patrzyłem na jego teksty i wypowiedzi. Tak to właśnie bywa z autorytetami – jeśli są prawdziwe, nie przykuwają do siebie, lecz uwalniają, ucząc samodzielności w myśleniu. Ks. prof. Roman E. Rogowski pozostał dla mnie autorytetem, któremu wiele zawdzięczam, choć spotkałem go osobiście tylko raz, podczas jednego z jego wykładów. Wybrałem się tam jako młody chłopak z egzemplarzem jego książki, którą przeczytałem jako pierwszą. Właśnie po dwudziestu siedmiu latach od tamtego wydarzenia spoglądam na zamaszysty autograf Autora w środku i z wielką przyjemnością przewracam kartki „Światłości i tajemnicy” – tym większą, że książka wciąż zaskakuje ogromną świeżością i przenikliwością. Dziś, gdy  Kościół w Polsce zmaga się z kryzysem wiary i postaw moralnych wielu deklarujących się do tej pory jako wierzący, warto chyba wsłuchać się w niektóre intuicje ks. prof. Rogowskiego. Może krytycznie, może polemicznie, ale na pewno uważnie.

Można wierzyć w Boga nie wierząc w Niego – pisze ks. Rogowski. „Wydaje się, że jest to dosyć częsta postawa katolików w kraju nad Wisłą i że tu między innymi, a może przede wszystkim należałoby szukać przyczyn słabości katolicyzmu polskiego. Dochodzi do tego, że w niektórych wypadkach postawa ludzi uważających siebie za niewierzących, jest daleko bliższa nakazom Ewangelii niż stanowisko tych, którzy  deklarują się jako wierzący”. Gdzie tkwi problem? Przede wszystkim w tym, że prawdziwa, żywa, biblijnie i personalistycznie rozumiana wiara, nie jest w rozumieniu ks. Rogowskiego jedynie akceptacją doktryny chrześcijańskiej, ale także oddaniem się Bogu w ufnej nadziei i w posłuszeństwie. Niestety, o ile pierwszego się nauczyliśmy, o tyle do drugiego wielu polskich katolików nie zdołaliśmy doprowadzić. „W każdym razie sama akceptacja doktrynalnego orędzia, która bywa często rezultatem jedynie wpływu środowiska lub wynikiem uległości wobec tradycji, i której nie towarzyszy wewnętrzna postawa oddania się Bogu w ufnej nadziei i dobrowolnym posłuszeństwie, przynajmniej w sferze szczerej intencji wspartej osobistym wysiłkiem, nie tylko nie jest jakąś niedoskonałą formą wiary chrześcijańskiej, ale w ogóle niewiele ma z nią wspólnego”.  Trzeba w tym względzie mocno uderzyć się w piersi. W wielu bowiem wypadkach, jako rodzice, nie potrafiliśmy od najwcześniejszych lat rozwoju naszych dzieci przekazać im tego podstawowego doświadczenia, że prawdziwie, po chrześcijańsku ujęta rzeczywistość wiary nie jest tylko doktrynalnym dodatkiem do życia, lecz jego istotnym elementem, a miłość – to nie domena duchowych herosów lub mistyków, ale normalna postawa chrześcijan. Co więcej, patrząc szerzej, jako Kościół, uczyliśmy modlitw, a nie tego, jak się modlić; oczekiwaliśmy znajomości prawd wiary i moralności, ale nie potrafiliśmy doprowadzić do ich faktycznego uwewnętrznienia, błędnie utożsamiając ich faktyczne przyjęcie z rozmaitymi zewnętrznymi, statystycznie mierzalnymi formami praktyki. „Jeszcze do dziś – pisze ks. Rogowski – w naszym życiu religijnym sukcesy pastoralne mierzy się liczbą udzielonych i przyjętych sakramentów. Tymczasem należałoby te sukcesy (jeżeli w ogóle w dziedzinie takiej, jak świat łaski można mówić językiem statystyk!) mierzyć ilością prawdziwych nawróceń i liczbą chrześcijan żyjących pełnią wiary, gdyż przyjmuje się je często z pobudek dalekich od motywacji wiary […]. Zapomina się przy tym, że sakramenty w Kościele Chrystusowym są „sakramentami wiary” […] i że pierwszym fundamentalnym warunkiem ich zbawczego działania jest żywa wiara. Stąd Sobór przypomina, że »zanim ludzie mogą zbliżyć się do liturgii – muszą być wezwani do wiary i nawrócenia« (KL 9). Fałszywy »sakramentalizm« nie tylko nie pogłębia wiary, ale wprowadza w życie religijne bezduszny formalizm, sprzyja wyrobieniu postawy faryzejskiej i często staje się okazją zgorszenia dla innych. Dlatego statystyki »rozdanych łask«, przypominające sprawozdanie z dziedziny handlu, należy traktować z olbrzymią dozą krytycyzmu”.

Twierdzenia ks. Rogowskiego brzmią mocno – może nieco zbyt mocno. Przypominają w dużej mierze wołanie Sługi Bożego ks. Franciszka Blachnickiego, który swego czasu wielokrotnie i na wiele sposobów stawiał podobne tezy, przestrzegając przed martwym, sformalizowanym duszpasterstwem i martwymi katolikami. Można się na to oburzać i pomstować. Można jednak postawić sobie pytanie, do czego nas owe diagnozy zapraszają w świetle kryzysu, z którym jako Kościół się zmagamy. Może najpierw do zmiany paradygmatu w duszpasterskim myśleniu i działaniu. To nie ilość, ale jakość będzie w przyszłości decydowała o sile polskiego Kościoła. Żywa wiara wcale nie musi pokrywać się ze statystyczną większością, a liczbowy triumfalizm nigdy jeszcze nie wyszedł katolikom na dobre. Owszem, utrata wiernych to nie powód do radości. Zamiast jednak załamywać ręce nad tymi, którzy odeszli, warto rozglądnąć się wokół i dostrzec tych, którzy pozostali – cierpliwi, wierni, wytrwali, wyrozumiali. I czas postawić sobie wreszcie pytanie, jak zbudować z nimi mądra, zdrową, ludzką i duchową relacją. Jak z nimi podzielić się swoją wiarą, Ewangelią i życiem, a następnie – wyjść na poszukiwanie tych, których utraciliśmy. Paradoksalnie w małej grupie jest to łatwiejsze. Niech nas pocieszy fakt, że chrześcijaństwo to nie religijny triumfalizm większości, ale zawsze najpierw wydarzenie wiary małej trzódki. Wszak w niej Bóg ma szczególne upodobanie, troszczy się o nią i przez nią działa z największą mocą.