Wzorował się na Kiepurze

rozmowa z Bogusławem Kaczyńskim, dziennikarzem, publicystą i krytykiem muzyczny, popularyzatorem operetki, opery i muzyki poważnej

|

GN 37/2007

publikacja 17.09.2007 11:30

Szymon Babuchowski: Zmarł najsłynniejszy śpiewak operowy ostatnich czasów. Na czym polegał fenomen Luciana Pavarottiego?

Wzorował się na Kiepurze East news/PAWEł TERLIKOWSKI

Bogusław Kaczyński: – Na jego pięknym głosie, nieskazitelnej technice wokalnej, technice belcanta, i na jego barwnej osobowości – lirycznej, ale jednocześnie bardzo drapieżnej. Dzięki temu mógł tworzyć na scenie prawdziwe kreacje operowe.

Był też chyba jednym z pierwszych artystów operowych, który tak mocno zbratał się ze światem popkultury. Jak Pan postrzegał jego występy z Bono czy Bryanem Adamsem?
– Nie był pierwszy. Pierwszym artystą, który wychodził do tłumów przed teatr, aby śpiewać, był Jan Kiepura. Pavarotti mówił mi, że wzrastał w atmosferze kultu Jana Kiepury. Marzył o tym, że kiedy dorośnie i zostanie wielkim artystą, będzie wychodzić na trybuny, areny, żeby śpiewać wszystkim, którzy chcą słuchać jego pięknego głosu. I to wprowadził w życie. A fakt, że występował z artystami, którzy reprezentują inne gatunki sztuki, inne formacje muzyczne, dowodzi, że był człowiekiem rozumiejącym czas, który płynie, i chciał nadążyć za tym czasem. Nie chciał zostawać tylko w zamkniętej, dusznej sali operowej, ale zależało mu na tym, żeby jak największej ilości widzów pokazać piękno swojego głosu i urok swojego talentu.

Pan miał okazję spotykać się z nim osobiście. Które z tych spotkań najmocniej zapadło Panu w pamięć?
– Miałem z nim wiele spotkań w Nowym Jorku i w Chicago – po jego występach, ale najlepiej zapamiętałem spotkanie w Warszawie. Przyjechał wtedy na jeden jedyny występ i śpiewał w Sali Kongresowej, podczas wielkiego światowego tournée, wiodącego aż do Moskwy i Pekinu. To była okazja do odnowienia znajomości i długich rozmów na różne tematy – artystyczne i także te dotyczące jego prywatnego życia. Był wówczas na zakręcie – rozwodził się z żoną.

Jakie cechy cenił w nim Pan najbardziej?
– Bardzo podobało mi się to, że jest taki wielki, taki puszysty, i że z tego uczynił cnotę. Wcale się tego nie wstydził. Oczywiście od czasu do czasu kulę ziemską obiegała wiadomość, że Pavarotti się odchudza, nawet reklamował w telewizji amerykańskiej spaghetti odchudzające. Stał przy kotle, w którym gotowało się spaghetti i z którego buchał dym, i śpiewał: „O sole mio”. Ta reklama była doskonale znana na świecie, ale po krótkim okresie odchudzania, kiedy rzeczywiście zrzucił trochę kilogramów, wyglądał smętnie. Bardzo go wtedy żałowaliśmy. A potem znów tył i znów waga szła do góry. Pavarotti jadł po dwa drugie dania na obiad i wcale tego nie żałował. On lubił być obfity w kształtach.

A z cech charakteru, osobowości – co Pana w nim ujmowało?
– Był uroczym, skromnym, bardzo miłym człowiekiem. Taki „brat-łata”. Nie miał w sobie nic ze źle pojętego gwiazdorstwa

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.