Jak dobrze, że jesteście!

Beata Zajączkowska

|

GN 32/2022

publikacja 11.08.2022 00:00

Jeżdżą do wiosek przylegających do linii frontu, bo tam największa bieda. Wożą żywność i lekarstwa, ale przede wszystkim wsparcie duchowe. – Ludzie pragną teraz Boga bardziej niż chleba – mówią polskie szarytki z Odessy.

Osoby zgłaszające się do sióstr po pomoc humanitarną chętnie przyjmują Cudowne Medaliki. Osoby zgłaszające się do sióstr po pomoc humanitarną chętnie przyjmują Cudowne Medaliki.
archiwum sióstr szarytek

W wiadomościach z Ukrainy słyszę: „Rosjanie przypuścili zmasowany atak na Mikołajów. Miasto znajduje się pod ostrzałem artyleryjskim, który obrońcy nieugięcie odpierają”. Ta nazwa nie jest mi obca – ma twarz polskich zakonnic, które udając się na przyfrontowe tereny, zawsze tędy przejeżdżają. Objeżdżają cały obwód mikołajowski, docierając aż pod oblężony Chersoń, bo tam, w podchersońskich wioskach, żyją najbardziej potrzebujący ludzie. – To są bardzo ubogie tereny, a mieszkańcy poprzyjmowali wielu ludzi, których domy zostały zniszczone przez Rosjan. Staramy się odwiedzać te miejscowości, aby objąć pomocą jak najwięcej osób. Jeździmy tam, gdzie nikt inny nie pojedzie – mówi „Gościowi” siostra Magdalena Czekaj ze Zgromadzenia Sióstr Miłosierdzia św. Wincentego a Paulo, popularnie zwanego szarytkami. Pomoc humanitarna realizowana jest we współpracy z wincentyńskim stowarzyszeniem DePaul, w którego ramach od dwunastu lat siostry w Odessie pomagają bezdomnym i odrzuconym na margines z powodu różnych uzależnień. – To są ludzie słabo związani z Kościołem, ale nasza obecność jest dla nich znakiem, że Pan Bóg ich nie zostawił i że cokolwiek by się działo, to są siostry, On też z nimi jest.

Miasto kontrastów

Odessa to ponadmilionowe miasto portowe nad Morzem Czarnym, które po wybuchu wojny ma więcej mieszkańców niż wcześniej. Od zawsze była to ziemia spotkań ludzi różnych kultur i religii, którzy przybywali tu m.in. za pracą. Bogactwo i luksus mieszają się ze skrajną nędzą, wyzyskiem i skutkami działalności wielu mafii, które wykorzystują ludzi poszukujących uczciwej pracy, spychając ich na dno rozpaczy i depresji. W kanałach, na wysypiskach śmieci, przy punktach skupu butelek i makulatury oraz na cmentarzach żyje pięć tysięcy bezdomnych, nie licząc dzieci. Po stronie tych ludzi, pozbawionych wszelakich praw, stanęły szarytki, uruchamiając projekt pod nazwą „Pomoc na kołach”. Nazwa pochodzi od zakupionego autobusu, który dostosowano do pomocy bezdomnym. Z czasem siostry przeniosły się do stacjonarnego gabinetu medycznego w budynku stowarzyszenia DePaul, gdzie potrzebujący mogą być godnie przyjmowani. Obie szarytki są pielęgniarkami. Każdego dnia opatrują rany, robią zastrzyki, wykonują proste zabiegi chirurgiczne, wydają potrzebne leki na schorzenia, które powinny być leczone w szpitalu, ale nie są, ponieważ ci ludzie nie mają żadnych praw. Siostry prowadzą też łaźnię, w której potrzebujący mogą skorzystać nie tylko z kąpieli, ale też się ostrzyc, otrzymać czystą odzież czy buty.

Każdy dzień zaczynają od wspólnej z bezdomnymi modlitwy. – Czytamy słowo Boże i odnosimy je do naszego życia. Nieraz widzę, jak mężczyźni nisko spuszczają głowy, ukrywając łzy płynące po twarzach, gdy to słowo do nich przemawia. Znamy osoby, które wyszły z bezdomności i dzięki terapii we Wspólnocie w Dialogu, z którą współpracujemy, pokonały także uzależnienia. Jest wśród nich nasz kierowca, z którym jeździmy na przyfrontowe tereny – mówi siostra Marta.

Wojna nie zmieniła wiele w pracy szarytek. Pomoc bezdomnym i uzależnionym stanowi ich pierwsze zadanie. A doszły jeszcze inne – niesienie pomocy humanitarnej w przyfrontowych wioskach, pomoc uchodźcom w Odessie, współpraca z Caritas, nieustanna troska o zdobycie podstawowych leków i poszukiwanie wsparcia dla żołnierzy.

Najtrudniejsze doświadczenie

Ich dom w Odessie leży w linii brzegowej, stąd nie tylko słyszą, ale i widzą rakiety unieszkodliwiane przez system obrony przeciwlotniczej. – Wrażenie jest straszne, jest duży lęk, bo ci się zdaje, że uderzenie jest za płotem, a kolejne będzie już w nasz dom – mówi siostra Marta. Trudne są noce, gdy alarmy rozlegają się wielokrotnie. – Nie możemy ludziom powiedzieć, że nie spałyśmy, więc nie przyjedziemy z pomocą – mówi szarytka. Jednak to nie rakiety czy wyjazdy na przyfrontowe tereny są dla nich najtrudniejszym wojennym doświadczeniem. Było nim opuszczenie Odessy 24 lutego i dwa miesiące spędzone za zachodzie Ukrainy. – Nasz ksiądz w pół godziny zorganizował konwój kilku samochodów, w których wysłał kobiety z dziećmi. Zabezpieczyłyśmy Najświętszy Sakrament z kaplicy, wzięłyśmy naczynia liturgiczne oraz najważniejsze dokumenty i wyruszyłyśmy w drogę – wspomina siostra Magdalena. Dotarły do domu ich zgromadzenia w Śniatynie. – To był czas Wielkiego Postu, który pierwszy raz w życiu przeżyłam jako prawdziwe wyrzeczenie. To, że nie mogłam być wśród naszych ludzi w Odessie, wiele mnie kosztowało. Z perspektywy czasu widzę jednak, że nasza obecność była tam potrzebna. Pomogłyśmy naprawdę wielu uciekającym matkom z dziećmi, a dzięki naszym siostrom z Krakowa udało się zorganizować dla nich bezpieczne schronienie w Polsce. Dzięki temu uniknęły potencjalnego niebezpieczeństwa, ale i lęku, że nie wiadomo, do kogo trafią. Pan Bóg wiedział, co robi, gdy nas tam wysyłał.

Siostry były w ciągłym kontakcie z podopiecznymi z Odes­sy, cały czas gotowe do powrotu. Wróciły w Wielką Sobotę. – To trudno nawet opisać, bo dla nas Wielkanoc zaczęła się w Wielki Piątek telefonem od przełożonej z Krakowa, że możemy wracać i same mamy zdecydować, kiedy to zrobimy. Zdecydowałyśmy się zrobić to natychmiast – wspomina siostra Marta. W drogę ruszyły o świcie, gdy tylko minęła godzina policyjna. – Dojechałyśmy do Odessy tuż przed wielkosobotnią liturgią. Nigdy jeszcze „Alleluja” nie brzmiało dla nas z taką mocą – mówią siostry. Gdy dotarły do domu, na ulicę wyszła ich niewierząca sąsiadka i ze łzami w oczach wołała: „Siostry, jak dobrze, że jesteście”. – Dla nas było to potwierdzenie, że jesteśmy w domu. Przeżywałam to tak jak matka wracająca do swoich dzieci – mówi siostra Marta. Szarytki wyznają, że już wcześniej ludzie dawali im znać, że ich obecność jest dla nich ważna, jednak ten wojenny czas jakby odsłonił całe ich serca i jeszcze mocniej pokazał, jak bardzo przywiązani są do sióstr. A i same siostry zobaczyły, jak ci ludzie są dla nich ważni.

Cztery tysiące medalików

Gdy rozmawiamy, na stole leżą cudowne medaliki, które siostry jeden po drugim nawlekają na nitki. Cieszą się, że dzień jest dłuższy, bo w sytuacji wojennej po zmroku nie mogą zapalać światła. Jest to bardzo pilnowane, wręcz karane. – Dotarłyśmy ostatnio na linię frontu, gdzie kwadrans przed naszym przyjazdem był silny ostrzał rakietowy. Ludzie na nas czekali, by odebrać pomoc humanitarną. Byli bardzo wstrząśnięci tym, co się wydarzyło. Jedna kobieta trzęsła się i powtarzała: „U mnie w domu już nie ma dachu”. Wzięła paczkę, a mnie serce się ściskało, że tak niewiele możemy dać. Ale pomyślałam sobie, że bez tego niewiele byłoby jeszcze gorzej. Ze łzami w oczach wzięła medalik i zapytała, czy może wziąć dla całej rodziny – mówi siostra Magdalena. Wyznaje, że niezmiennie się wzrusza, jak po medaliki wyciąga się las rąk, a przecież na tych terenach przeorano serca ludzi materialistycznym ateizmem, wydzierając z nich Boga. Patrząc na ręce wyciągnięte po medaliki bardziej niż po paczki, towarzyszący siostrom kierowca Roman stwierdził: „Ludzie pragną Boga bardziej niż chleba”. On sam dobrze wie, o czym mówi, bo dzięki Bożej opatrzności wyszedł z uzależnień. Teraz mówi, że zmarnował tak wiele lat życia, że jeździ z pomocą, by w końcu zrobić coś dobrego. Robi to z wielkim oddaniem. – To jest niesamowite doświadczenie, że w tym czasie wielkiego cierpienia i pustki otwierają się w ludziach i okna, i drzwi w ich sercach. Oni teraz ogromnie potrzebują Bożej pomocy, nawet jeśli wcześniej jej nie szukali – mówi siostra Marta.

Podczas ostatniego wyjazdu na tereny przyfrontowe siostry wydały 180 paczek i rozdały 800 medalików. – W ciągu trzech tygodni rozdałyśmy aż 4 tys. medalików – mówi poruszona szarytka. Medaliki są swoistym skarbem zgromadzenia. W 1830 roku w Paryżu Matka Boża objawiła się św. Katarzynie Labouré, obiecując, że każdy, kto będzie nosił ten znak Jej obecności z ufnością i wiarą w Jej pomoc, otrzyma ją. – Medalik z wizerunkiem Maryi może włożyć na szyję każdy, nie myśląc o tym, że nie umie się modlić – mówi siostra Magdalena, a siostra Marta wspomina żołnierza spotkanego w Mikołajowie: – Wziął medaliki dla swoich kolegów z plutonu. Był bardzo poruszony tym, że dziękowałyśmy mu za bohaterską obronę, a może nawet bardziej tym, że pamiętamy o chłopakach w okopach, otaczając ich nieustanną modlitwą. Wzruszyło go właśnie to, że jest bohaterem otaczanym modlitwą – mówi szarytka.

Ostatnio do sióstr w Odes­sie przyszedł żołnierz, który okazał się ich dawnym podopiecznym. Gdy pierwszy raz się spotkali, był alkoholikiem całym w ranach. Obecnie szkoli młodych rekrutów do walki na froncie. – Spotkał się z kolegami ze wspólnoty, którzy czasowo zawiesili programy leczenia uzależnień i aktywnie zaangażowali się w pomoc humanitarną. Wiedziałyśmy, że wraca do jednostki, więc spytałyśmy, czy nie chce medalików. Vadim stwierdził, że jest to najlepsza kamizelka kuloodporna, jaką można dostać – mówi siostra Marta.

Medaliki siostry rozdają też bezdomnym, którzy korzystają z ich pomocy w punkcie medycznym. Większość z nich nie jest katolikami, ale gdy zgubią medalik, proszą o następny. – Ta ziemia została wypłukana z Boga, ale ludzie zaczynają Go szukać. Wojna i cierpienie rodzą wiele pytań. Jako siostry miłosierdzia jesteśmy po to, by pokazać, że tutaj nie wszystko się kończy. Że nasz dom na ziemi może być zrujnowany, ale gdzieś mamy dom wieczny. To ważne, żeby w tym trudnym czasie o tym świadczyć – mówi siostra Marta.

Opatrzność czuwa

Szarytki dają świadectwo, że Opatrzność Boża czuwa nad tymi, którym służą. W domku, w którym kiedyś organizowały wakacje dla ubogich dzieci, mieszka rodzina, która uciekła z okupowanego Chersonia. Natasza opiekuje się dwoma synami, a jej mąż zaangażowany jest w wolontariat. – Gdy zapasy zaczynają nam topnieć, pojawia się ktoś, kto chce nas wspomóc. Pan naprawdę troszczy się o swych ubogich. Oczywiście wykorzystuje do tego nasze siły i jak widzimy, że jest cisza i pomoc nie napływa, to my musimy zadziałać – napisać prośby, poszukać dobrodziejów – mówią szarytki.

Siostry wspominają swój ostatni pobyt w Polsce, który, jak mówią, rozłożył je na łopatki. – Zanim zdążyłyśmy poprosić o pomoc, ludzie sami się zorganizowali i wracałyśmy do Odessy bardzo obładowane – mówią, podkreślając, że każda złotówka, która wpływa na pomocowe konto zgromadzenia, zamieniana jest na żywność, leki, środki czystości, szczoteczki do zębów, pasty, mydła, pampersy dla dzieci i dorosłych. Lista potrzeb praktycznie nie ma końca.

Habity szarytek w Odessie i na linii frontu mówią ludziom, że Chrystus z nimi pozostał i im towarzyszy. – Wiemy, że możemy zginąć, ale choć po ludzku nieraz ręce się trzęsą ze strachu, pokładamy ufność w Bogu. Nie zamieniłabym tego czasu na żadne, nawet największe wygody. Mam pewność, że mam tutaj być nawet wtedy, gdy wszystko będzie się trzęsło od wybuchów, bo jesteśmy potrzebne tym ludziom – mówi siostra Magdalena.

Już 400 lat temu św. Wincenty posyłał siostry na wojnę. Pierwsze szarytki zginęły męczeńską śmiercią w czasie rewolucji francuskiej. – W naszym charyzmacie to nie jest nic nowego. Nasz założyciel miał niesamowitą odwagę, bo był mistykiem, który rozpoznawał Chrystusa w cierpiących; widział, że Jezus cierpi wP człowieku i potrzebuje siostry miłosierdzia – mówi siostra Marta. Mimo upływu wieków nic się w tej posłudze nie zmieniło. W wojennych miesiącach posłanie do służby na Ukrainie nabrało właściwego ciężaru – „cięższego niż kociołek zupy i kosz chleba”, jak mawiał św. Wincenty swoim pierwszym siostrom. Ciężaru miłości.•

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.