Do reformy

Maciej Kalbarczyk

|

GN 32/2022

publikacja 11.08.2022 00:00

Unijny system handlu uprawnieniami do emisji gazów cieplarnianych (EU ETS) wymaga zmian. Jednym z jego mankamentów jest przyzwolenie na prowadzenie spekulacji, których konsekwencją jest wzrost cen na tym rynku.

Do reformy henryk przondziono /foto gość

Od miesięcy polski rząd zabiega o kompleksową reformę systemu EU ETS. Ponadto domaga się jego zawieszenia do czasu wprowadzenia potrzebnych zmian. W opinii Ministerstwa Klimatu i Środowiska realizacja takiego scenariusza byłaby korzystna dla naszej gospodarki i wzmocniłaby bezpieczeństwo energetyczne Polski. – Po objęciu prezydencji przez Czechy i w nowych okolicznościach, jakimi jest wybuch wojny za naszą wschodnią granicą, rozpoczynamy kolejną rundę negocjacji w sprawie ETS. Chcemy pokazać krajom należącym do UE, że w obecnej sytuacji zamrożenie tego systemu na czas przeprowadzenia odpowiednich reform pomogłoby Wspólnocie uniezależnić się od rosyjskich surowców energetycznych. Mamy poparcie państw Grupy Wyszehradzkiej – mówi „Gościowi” Aleksander Brzózka, rzecznik MKiŚ.

Wspólnotowy rynek

Utworzony w 2005 r. system EU ETS miał przyczynić się do ograniczenia emisji gazów cieplarnianych w krajach należących do Unii Europejskiej. W 2008 r. postanowiono, że do osiągnięcia tego celu niezbędne jest nałożenie na energochłonne sektory przemysłu, producentów energii oraz linie lotnicze obowiązku nabywania uprawnień do emisji. Odtąd każde przedsiębiorstwo spełniające powyższe kryteria musi zaopatrzyć się w liczbę ETS, odpowiadającą wyrażonej w tonach ilości gazów cieplarnianych wyemitowanych do atmosfery. Do ich nabycia konieczne jest założenie konta w rejestrze UE. Jego polską część prowadzi Krajowy Ośrodek Bilansowania i Zarządzania Emisjami (KOBiZE).

Zauważywszy zagrożenie tzw. ucieczką emisji CO2, niektórym państwom, w tym Polsce, przyznano darmową pulę uprawnień. Dzięki temu, że najbardziej energochłonne przedsiębiorstwa mogą liczyć na taką formę wsparcia, nie ulegają one pokusie przenoszenia swojej działalności do krajów, w których nie wprowadzono tak surowych ograniczeń dotyczących emisji. Większość firm musi jednak kupować ETS na wspólnotowym rynku. Pieniądze z ich sprzedaży trafiają do budżetów poszczególnych państw. Zgodnie z intencjami twórców systemu środki te powinny zostać przeznaczone na transformację energetyczną.

Wiele kontrowersji budzi fakt, że uprawnienia do emisji mogą kupować nie tylko podmioty, które potrzebują ich do prowadzenia swojej działalności. W aukcjach biorą udział także przedsiębiorstwa, które nie emitują CO2 do atmosfery. Zgodnie z prawem one także mogą otrzymać wpis do rejestru UE. Takie firmy traktują ETS jak każdy inny papier wartościowy, w który można zainwestować wolne środki. Z raportu Europejskiego Urzędu Nadzoru Giełd i Papierów Wartościowych (ESMA) wynika, że nawet dwie trzecie uprawnień pozostaje do dyspozycji instytucji finansowych.

Kamień u szyi

Z roku na rok liczba ETS dostępnych na rynku jest coraz mniejsza. W przypadku Polski w 2021 r. było to 118 mln, a w tym roku już tylko 75 mln. Taka strategia, obrana przez unijne instytucje, ma zmobilizować państwa do inwestowania w odnawialne źródła energii. Przedsiębiorstwa, które sukcesywnie ograniczają emisję gazów cieplarnianych, mogą bowiem zrezygnować z zakupu części uprawnień. – W zupełnie różnych sytuacjach są obecnie Energa, posiadająca dużo mocy zainstalowanej w odnawialnych źródłach energii, oraz PGE, do którego należy elektrownia Bełchatów, produkująca aż 30 mln ton CO2 w ciągu roku. Dla pierwszej ze wspomnianych spółek wydatki na uprawnienia do emisji stanowią coraz mniejsze obciążenie, a dla drugiej wciąż ogromne – mówi Jakub Wiech, zastępca redaktora naczelnego serwisu Energetyka24.

W pierwszych latach funkcjonowania systemu EU ETS polski sektor energetyczny nie narzekał na zbyt duże koszty związane z zakupem uprawnień. Wówczas za emisję 1 tony CO2 trzeba było zapłacić kilka euro. W lipcu 2018 r. było to 20 euro, a trzy lata później już niemal dwa razy więcej. Na początku bieżącego roku cena osiągnęła rekordowy poziom 90 euro. – Wówczas system handlu emisjami stał się wielkim obciążeniem dla polskiej energetyki. Przy wytworzeniu jednej kilowatogodziny energii emituje się do atmosfery 750 gramów CO2. To trzy razy więcej niż unijna średnia, co oznacza, że polskie przedsiębiorstwa muszą kupować trzy razy więcej uprawnień niż zachodnie spółki. A to z kolei sprawia, że nie wystarcza im środków na inwestycje w odnawialne źródła energii, nie są zatem w stanie przeprowadzić transformacji energetycznej – wyjaśnia Jakub Wiech.

Zamrożone ceny

Uprawnienia do emisji drożeją nie tylko ze względu na stopniowe ograniczanie ich liczby. Zdaniem ekspertów odpowiadają za to głównie instytucje finansowe, które kupują aktywa i czekają na odpowiedni moment, aby je korzystnie sprzedać. W ten sposób windują ceny ETS. W ostatnim czasie mieliśmy do czynienia z odwrotną sytuacją, która jest potwierdzeniem tej tezy. – Po wybuchu wojny na Ukrainie rosyjskie firmy zaczęły w panice wyprzedawać nabyte wcześniej prawa do emisji. Zrobiły to z obawy przed sankcjami, które uniemożliwiłyby im handlowanie europejskimi papierami wartościowymi. To sprawiło, że cena za tonę emisji spadła o kilkadziesiąt euro. Jak widać, decyzje firm, które nie działają w sektorze energetycznym, ale kupują ETS, mają ogromny wpływ na ten rynek – zauważa Jakub Wiech.

Wraz z cenami uprawnień rosną także koszty produkcji energii elektrycznej i cieplnej. Podmioty prowadzące taką działalność, bazującą na węglu – co w naszym kraju jest powszechne – muszą bowiem kupować coraz więcej ETS. – W związku z tym, że brakuje im środków, wnioskują o zmianę taryf dla gospodarstw domowych. Konsekwencją zawirowań na rynku są zatem wyższe opłaty za prąd czy ciepło dla wszystkich – mówi Aleksander Brzózka.

Rachunki za prąd rosną, ale nadal nie odzwierciedlają rzeczywistych kosztów, które ponoszą spółki energetyczne. Kiedy w 2018 r. doszło do niepokojącego wzrostu cen ETS, rząd postarał się o to, aby Polacy nie odczuli tego na własnej skórze. – W związku z tym, że zbliżały się wybory parlamentarne, rządzący sięgnęli po doraźne rozwiązanie w postaci zamrożenia cen energii. Prędzej czy później unijne instytucje zmuszą nas jednak do ich uwolnienia. Jeśli nie dokonamy radykalnej transformacji energetycznej, będzie to dla nas bardzo bolesne – mówi Jakub Wiech.

Zawęglona perspektywa

W styczniu br. polski rząd złożył do Komisji Europejskiej wniosek o kompleksową reformę systemu EU ETS. Jednym z postulatów było wykluczenie instytucji finansowych z tego rynku. Z kolei w kwietniu europoseł Jerzy Buzek zgłosił w tej sprawie poprawkę do Komisji Przemysłu, Badań Naukowych i Energii (ITRE). W czerwcu została ona przyjęta przez Parlament Europejski. Istnieje zatem duża szansa, że zmiana ta rzeczywiście wejdzie w życie. – Spowodowałoby to znaczne obniżenie cen uprawnień za emisje. Co prawda z czasem zaczęłyby one znowu rosnąć, ale w wolniejszym tempie niż wcześniej. W ten sposób spółki energetyczne zyskałyby czas i środki potrzebne do przeprowadzenia transformacji energetycznej. Najlepszy moment na rozpoczęcie tego procesu był 20 lat temu. Musimy szybko zacząć nadrabiać zaległości – uważa Jakub Wiech.

Warto zdawać sobie sprawę z tego, że w ramach reformy systemu EU ETS, poza wykluczeniem instytucji finansowych z rynku, mogą zostać wprowadzone rozwiązania niekorzystne z punktu widzenia interesów polskiego rządu. Na przykład unijne instytucje domagają się, aby pozyskane ze sprzedaży ETS środki finansowe państwa w całości, a nie tak jak dotychczas – jedynie w połowie – przeznaczały na transformację proklimatyczną. To oznaczałoby, że rządzący utraciliby możliwość swobodnego dysponowania „zarobionymi” pieniędzmi.

Kwestia reformy systemu pozostaje otwarta. Niewiele wskazuje natomiast na to, aby Unia Europejska zgodziła się na jego zawieszenie. Polski rząd przekonuje, że za podjęciem takiej decyzji przemawia tymczasowy powrót Zachodu do węgla, spowodowany przerwaniem dostaw rosyjskiego gazu. Zdaniem Jakuba Wiecha to jednak nie zmieni opinii większości państw Wspólnoty. – Patrzymy na system handlu emisjami z naszej specyficznej, „zawęglonej” perspektywy. Dla większości krajów UE nawet dzisiaj nie jest on jednak istotnym obciążeniem. To prawda, że Niemcy czy Francja martwią się cenami gazu, ale zawieszenie systemu EU ETS i tak nie rozwiąże ich problemów – podsumowuje ekspert.•

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.