Chciałam walczyć ze smokami

Agata Puścikowska

|

GN 31/2022

publikacja 04.08.2022 00:00

Miała być artystką. Była żołnierzem elitarnej formacji, a ostatecznie została szczęśliwą zakonnicą.

Chciałam walczyć ze smokami Siostra Jadwiga w lipcu w Polsce przyjęła śluby wieczyste. archiwum Jadwigi Szczechowicz

Górale z ogromną dumą mówią czasem o niej: „Nasza G.I. Jane z Suchego”. Siostra Jadwiga Szczechowicz, albertynka, żołnierz marines, na zawsze poświęciła się Panu Bogu.

Podhalańskie dziedzictwo

Urodziła się w 1986 roku, pochodzi z Suchego. Do szkoły chodziła w pobliskim Zębie, a do kościoła w Poroninie. Była trzecią z sześciorga rodzeństwa. Rodzice dali jej na imię Jadwiga.

– Miałam cudowne dzieciństwo: z rodzeństwem ganialiśmy po polach, lasach, żyliśmy w bliskości z naturą. Rodzice byli pobożni, dbali o nas, kochali się – opowiada s. Jadwiga. – Za szkołą nie przepadałam – śmieje się albertynka. – Nauka nie była wówczas moim priorytetem. Trudno było mi wysiedzieć w ławce. Nosiło mnie. Wolałam bawić się z rodzeństwem, budować chatkę w lesie, w błotku się wymazać. W dzieciństwie wiecznie umorusana chodziłam… – wspomina.

Prapradziadek Jadzi, Stanisław Jarosz, wyemigrował do Pensylwanii w USA. Tam w 1908 r. urodziła się Ludwina (prababcia Jadzi), która otrzymała amerykańskie obywatelstwo ze względu na miejsce urodzenia. Z jego przywilejów skorzystał również dziadek Jadwigi. A jego syn, czyli ojciec naszej bohaterki, zaczął jeździć w latach 80. XX w. do USA na zarobek, by utrzymać dużą rodzinę. W tamtych czasach w Polsce było ciężko. Wkrótce postanowił sprowadzić do Stanów żonę i dzieci.

– Dołączały do niego moje starsze siostry, a potem mama, ja i młodsze rodzeństwo. Był rok 1999, miałam 13 lat, gdy wyjechałam – wspomina s. Jadwiga. – Przyznam, że początek był trudny: kończyłam siódmą i ósmą klasę w obcym kraju, posługując się obcym językiem. Uczyłam się fatalnie. Jakimś cudem jednak udało mi się zaliczyć szkołę podstawową. Wiedziałam, że tak dalej być nie może, że muszę się rozwijać, być dobrą w tym, co robię, walczyć o siebie. Poczułam w sobie siłę, ducha walki, by nie odpuszczać.

Może odezwały się góralskie korzenie? – Moja mama to waleczna kobieta, która wszystko potrafi. Ojciec – twardy góral. A prapradziadek Stanisław w czasie II wojny światowej wrócił do Europy i walczył za Polskę. Zginął pod Monte Cassino. Więc i ja chciałam pokonywać trudy. Zdecydowałam, że będę dobra – i byłam: high school skończyłam w pierwszej dziesiątce uczniów.

Kilkunastoletnia Jadzia łapała się wszystkiego: chodziła na dodatkowe zajęcia sportowe – biegała na krótkie i długie dystanse, należała do kółek hobbystycznych, zapamiętale się uczyła, należała nawet do klubu dyskusyjnego dla… Afroamerykanów. – Różne działania dawały mi energię, chciałam się rozwijać, udowadniać sobie, że jestem dobra. Od dziecka byłam utalentowana artystycznie, więc uczestniczyłam w zajęciach ze sztuk pięknych i zaliczałam je ze świetnymi wynikami. Byłam chwalona jako dobrze rokująca młoda artystka. Myślałam nawet, by iść na studia w tym kierunku.

Studia w USA są jednak bardzo drogie. – Nie chciałam obciążać rodziców. Przyznam też, że nie chciałam się dalej uczyć. Czas w high school był dla mnie tak intensywny i rozwijający, że pragnęłam zrobić sobie przerwę w nauce.

Gdy była szkole średniej, nastąpił atak terrorystyczny na WTC. Młoda, wrażliwa dziewczyna bardzo to wydarzenie przeżyła. Mówiło się wówczas dużo o obronności, walce o kraj, bohaterstwie służb mundurowych ratujących ofiary. Taki przekaz zmieniał życie wielu młodych, kierunkował. – Myślę, że miało to wpływ na moje życie. Byłam wdzięczna Stanom Zjednoczonym, że przyjęły naszą rodzinę, stały się dla nas drugą ojczyzną, prawdziwym domem. Bardzo poważnie zaczęłam więc rozważać wstąpienie do wojska.

Ponadto doszedł do głosu „góralski” duch pokonywania poprzeczek, mierzenia się z zadaniami specjalnymi, robienia rzeczy nietuzinkowych, ekstremalnych. – Pamiętam reklamę skierowaną do młodzieży, której celem był werbunek do marines: młody człowiek pokonywał smoki! Ależ chciałam pokonywać smoki! Teraz wydaje mi się to zabawne – wspomina. W USA są cztery rodzaje wojsk, najbardziej elitarne to właśnie marines – piechota morska. Jadwiga postanowiła tam wstąpić…

Do marines!

To była decyzja przemyślana. Dziewczyna nie dzieliła się jednak swoim postanowieniem nawet z rodzicami. – Dowiedzieli się późno. Strzegłam tajemnicy, bo nie chciałam, by ktokolwiek próbował mnie zatrzymać. Ba, nie dałam im szansy wypowiedzieć się, zareagować. Po prostu któregoś dnia oznajmiłam, że wstępuję do marines. Dziś wiem, że to był błąd, nie dałam im czasu na oswojenie się z wiadomością, bo musiałam wyjeżdżać…

Jadwiga zdała arcytrudne egzaminy: najpierw pisemne, potem ciężkie sprawnościowe, wytrzymałościowe. – Ależ mnie to kręciło – uśmiecha się. – Teraz, gdy patrzę na samą siebie z dystansu, bawi mnie to – mówi. W marines pracowała jako kierowca samochodów ciężarowych. Potężnych. – Wzmocniło mnie to zajęcie, bo było niezbyt komfortowe. Miałam wręcz niechęć do aut, lecz pokonywanie ograniczeń było dla mnie szczególnie ważne. Myślę, że ta praca była kolejnym schodkiem na mojej życiowej drodze – dodaje.

Potem wojsko szukało chętnych do wyjazdu na Okinawę, do Japonii. – Zgłosiłam się, bo niewielu się tam rwało. Ciężka służba, a wcześniej 90 dni intensywnego szkolenia, ekstremalnego, wręcz brutalnego. Albo cię złamie i „wypluje”, albo najpierw złamie, by później scalić. Lecz tak powinno być, żołnierz musi być twardy, odpowiada bowiem za życie swoje i innych. Jeśli się to przejdzie, jest się żołnierzem. Wielu nie dawało rady, wielu odchodziło – wspomina. I dodaje: – Na Okinawie jeździłam potężnymi ciężarówkami po wąziutkich jezdniach. Wiele się uczyłam, zdobywałam doświadczenie żołnierskie. To był ważny czas. Sprawdzian umiejętności.

Okinawa to również… sprawdzian wiary. – Wojsko umożliwia uczestnictwo we Mszy św. Jednak oddaliłam się wówczas od Pana Boga. W domu rodzinnym Msza św. była oczywistością. Gdy jednak zostałam sama, wynajdywałam wiele różnych powodów, by nie uczestniczyć w Eucharystii. Na przykład zostałam nurkiem ratowniczym i wszystkie treningi odbywałam na oceanie właśnie w niedzielę. Trenowałam też sztuki walki, a im byłam lepsza, im bardziej ręce miałam poharatane, tym lepiej się czułam. Bóg w zasadzie dla mnie nie istniał…

Po kilku latach służby Jadwiga mogła wybrać dalszą zawodową drogę. Albo szkolić żołnierzy, albo próbować dostać się do jednostek elitarnych, chroniących amerykańskie ambasady.

– Szkolić młodszych, czasem „twardymi” metodami, nie chciałam. Postanowiłam aplikować do ochrony ambasad. Dostać się tam jest bardzo trudno, to takie uhonorowanie służby w marines. Oczywiście zgłosiłam się! Chciałam to osiągnąć i zrobiłam to.

Ale wcześniej kolejne szkolenie: posiniaczone nogi, skrajny wysiłek. Udało się! Jadwiga wyjechała na placówkę w Botswanie. – Afryka to miejsce szczególne. Mówią, że Bóg przemawia w ciszy, i ja to potwierdzam. Właśnie w afrykańskiej ciszy zaczęłam słyszeć głos Pana i zbliżać się do Niego. Ktoś z rodziny podarował mi wcześniej „Dzienniczek” siostry Faustyny, który wzięłam ze sobą i regularnie czytałam. To był początek: dotarła do mnie prosta prawda, że jeśli Bóg istnieje, to powinnam żyć jak osoba w Niego wierząca. Jeśli Boga nie ma, to nic nie ma sensu. Wyobraziłam sobie tę drugą ewentualność i ogarnęła mnie niewyobrażalna ciemność. To było straszne. Doszłam do przekonania, że Bóg istnieje, więc muszę żyć wiarą, odpowiedzialnie, zgodnie z Jego wolą – opowiada.

Jadwiga znalazła kościół, zaczęła regularnie chodzić na Msze św. – Na warcie w piątki odprawiałam Drogę Krzyżową. Przypominałam sobie wszystkie praktyki z dzieciństwa, wracałam do religijności, którą zaszczepiła we mnie moja mama – dodaje.

Do Komunii św. jednak nie przystępowała. Nie mogła się przemóc, by skorzystać ze spowiedzi. – Wiedziałam, że powinnam oddać Bogu całe życie, lecz nie byłam jeszcze w stanie, nie byłam gotowa. Miałam jednak nadzieję, modliłam się o to, by Jezus mnie wzmocnił, by powolutku rozbijał szybę w moim sercu, aż ją skutecznie skruszy…

I wtedy właśnie Jadwiga usłyszała rozmowę dwóch żołnierzy na siłowni. Jeden mówił: „Wiesz, że jedna z naszych żołnierek poszła do zakonu?”. Jadwiga uśmiechnęła się wówczas do Pana Boga i pomyślała: „Ależ byłoby śmiesznie, gdybym i ja poszła. Tyle dziwnych i niesamowitych rzeczy robiłam, że naprawdę byłoby to zaskakujące”.

Ta wizja była jednak dla sierżant Szczechowicz czystą abstrakcją.

Powrót do wiary

Kolejne lata to służba, a jednocześnie stopniowy powrót do wiary, własnej, osobistej. – Jezus zaczął we mnie żyć. Czułam coraz bardziej, że dla Boga nie ma nic niemożliwego. On mnie wzmacniał, opatrywał moje serce, kształtował, formował. Jasne, że był ze mną wcześniej, jednak wtedy Go nie zauważałam.

Jadwiga otrzymała nowe zadanie: ochranianie ambasady w Moskwie. Wyjechała na rok do Rosji. Placówka była wymagająca. Żeby skutecznie pracować, potrzeba było wiedzy, doświadczenia, kolejnych szkoleń. Jadwiga regularnie w tym czasie praktykowała – modliła się i uczestniczyła w nabożeństwach.

– Ostatnia moja placówka to Luksemburg. Patrzyłam na świat i życie z wiarą. To miejsce było dla mnie święte i ważne. W jednym z kościołów posługiwał kapłan mówiący po angielsku. Któregoś dnia przełamałam się i po wielu, wielu latach przystąpiłam do sakramentu pokuty! Bóg cierpliwie, łagodnie i skutecznie rozbił moje serce. Mogłam w pełni uczestniczyć w Eucharystii.

Kobieta pokonała więc najstraszniejszego smoka: grzech, lęk, zamknięcie na działanie Boga w życiu. Do domu wróciła jesienią 2010 roku. Skończyła aktywny czas służby. Zostały jej cztery lata rezerwy. – Siedzieć na miejscu nie umiałam i nie chciałam. Tym bardziej że przemieniona przez Boga chciałam dawać coś od siebie ludziom. Skończyłam studia z nauk ścisłych. Ale to mi nie wystarczało, pragnęłam poznawać bliżej Boga, poświęcać Mu czas i energię. Podjęłam kolejne studia – nastawione na pomoc osobom niepełnosprawnym. I nadal wiedziałam, że to za mało – opowiada.

Najwyraźniej Pan Bóg chciał, by było „śmiesznie”. Do Jadwigi dotarło wówczas, że pragnie być siostrą zakonną. Że to jej droga! – Nawet nie wiedziałam, że są różne zgromadzenia, że mają różne charyzmaty – uśmiecha się. – Mój proboszcz wszystko mi jednak wytłumaczył i podał listę dziesięciu zgromadzeń, które znajdowały się niedaleko mojego domu. Mogłam wybierać.

Nowe zadanie potraktowała po wojskowemu: punkt po punkcie czytała o zgromadzeniach, w zdyscyplinowany sposób dzwoniła do wybranych. – Najpierw do albertynek, bo były pierwsze na liście. Nie odebrały telefonu. Pomyślałam: „Trudno”. Najbardziej spodobały mi się siostry od matki Teresy z Kalkuty. Żyją w ekstremalnym ubóstwie, pomagają najbiedniejszym, nie wytyczają granic swojej pracy – a to wydawało się idealne dla mnie. Bardzo przejmowałam się ubogimi, starałam się im pomóc. Widziałam też, że w pojedynkę, bez odpowiednich narzędzi, nie potrafię nic zdziałać. Chciałam dołączyć do wspólnoty, grupy ludzi, która ma odpowiednie narzędzia i umie działać skutecznie.

Jednak siostry kalkucianki dały Jadwidze warunek: przyjmą ją, lecz dopiero za rok, gdy skończy jej się kontrakt jako żołnierza rezerwy. – A ja chciałam już! Teraz! Postanowiłam raz jeszcze zadzwonić do albertynek. Czułam też, że to Bóg powinien wybrać, nie ja. Ja w końcu przestałam być istotna. Zadzwoniłam. Po pierwszej rozmowie wiedziałam, że to jest to! To zgromadzenie otrzymałam od Pana Boga jako nową rodzinę, jako dar i zadanie.

Albertynka Jadwiga

Jadwiga rozdała swoje rzeczy. Powiedziała też o decyzji – z odpowiednim wyprzedzeniem – swoim bliskim. – Naprawiłam błąd, który popełniłam przed wstąpieniem do wojska: rodzice mieli niemal rok, by przyzwyczaić się do myśli, że córka żołnierz będzie córką zakonnicą. Potraktowałam ich z miłością i szacunkiem, a od rodziny otrzymałam wsparcie.

Jadwiga wyleciała do Polski. Została przyjęta do Zgromadzenia Sióstr Trzeciego Zakonu Regularnego św. Franciszka z Asyżu Posługujących Ubogim, czyli do sióstr albertynek. W Polsce przeszła pełną formację. Po ślubach czasowych pracowała w Tarnowie, w domu opieki. Potem poleciała do USA na studia pielęgniarskie.

– Są one trudne, żmudne i drogie. Ale… wojsko za nie płaci – uśmiecha się s. Jadwiga. – Tak to w USA działa. Żołnierze, w szczególności ci, którzy służyli krajowi podczas trwania poważnych konfliktów zbrojnych, zazwyczaj mogą liczyć na takie podziękowanie. Skorzystałam z tego, by lepiej służyć ludziom potrzebującym. Pracuję też w Indianie, w domu opieki, wśród ludzi chorych i starszych – mówi.

W ubiegłym miesiącu s. Jadwiga przebywała w Polsce, bo 16 lipca 2022 r. w Krakowie przyjęła śluby wieczyste.

Czy życie zakonne podobne jest do… żołnierskiego? I czy habit można porównać do munduru? – Kobieta żołnierz i kobieta zakonnica zawsze wie, co na siebie włożyć – śmieje się s. Jadwiga. – Z pewnością życie w wojsku ukształtowało mnie do dojrzałości, odpowiedzialności. Polecam każdemu wszelkie służby mundurowe, to kształtuje charakter. Wojsko to nauka braterstwa, doświadczenie, że w pojedynkę niewiele można, lecz w grupie możemy prawie wszystko. W jedności jest wielka siła. Podobnie jest w zakonie: we wspólnocie działamy w jedności, nasza praca jest dużo bardziej skuteczna niż działania pojedynczej osoby.

Siostra Jadwiga przyznaje, że Bóg wychowywał ją, uczył, formował długo i cierpliwie, by w końcu mogła znaleźć się we właściwym miejscu i we właściwym czasie. – Dziękuję Mu, że po wstąpieniu do zgromadzenia nie miałam momentu zwątpienia. Jestem tu w pełni szczęśliwa – cieszy się.

Szczęśliwy jest też zapewne św. Brat Albert. Ostatecznie któż, jeśli nie założyciel albertynek, lepiej rozumie s. Jadwigę? Sam był i zdolnym artystą, i odważnym żołnierzem, a w końcu zakonnikiem. Walczył i pokonywał smoki: najpierw własne słabości, potem ludzką biedę, wykluczenie i cierpienie.•

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.