Wirtuozka krosna

Agata Puścikowska

|

GN 30/2022

publikacja 28.07.2022 00:00

Wyglądają jak tajemniczy instrument. „Granie” na nim jest dla postronnych jak fizyka kwantowa.

Pani Irena z Lewkowa Starego sztuki tkania nauczyła się od swojej mamy, a ta – od swojej... Pani Irena z Lewkowa Starego sztuki tkania nauczyła się od swojej mamy, a ta – od swojej...
AGATA PUŚCIKOWSKA /FOTO GOŚĆ

Lewkowo Stare na dalekim Podlasiu. Tu rzeka Narewka wije się między łąkami i jest tak cicho, że rytm pracy krosien pani Irenki słyszą zarówno sąsiedzi, letnicy, jak i czaple z łąki za domem. Pani Irena ma takich warsztatów kilka. Oryginalnych, robionych przez stolarzy, którzy specjalizowali się w tej umiejętności, bo tu przecież w niemal każdym domu kobiety tkały. Przed wojną i po wojnie. Pewnie gdzieś do lat 60.–70. XX wieku się to robiło. Potem tkactwo zanikało, wraz z upowszechnieniem się non-ironów i innych nowoczesnych tkanin. Pani Irenka też zarzuciła tę pracę. Tkactwo jednak o niej nie zapomniało.

Stąd pochodzę

Irena Ignaciuk: ciepła, uśmiechnięta, gościnna. Podlaska kobieta po prostu. Zanim pokaże krosna i opowie o codziennej robocie, poda herbatę, postawi na stół mrówkowiec (lokalny słodki przysmak wyglądający jak kopiec leśnych mrówek, od którego trudno się oderwać). Wszystko niespiesznie, bo co tu się spieszyć? – Pochodzę stąd, z Lewkowa Starego. My tu rodzinnie od pokoleń, chociaż dziadkowie mieszkali nieco dalej, za wsią. A mąż mój pochodzi z Siemianówki. Rodzice przewieźli na działkę stary drewniany domek, a gdyśmy się z mężem pobrali w 1982 roku, rozbudowaliśmy dom i zamieszkali. Tu rodzili się nasi synowie – mówi pani Irena.

Gdy wychodziła za mąż, kobiety rzadko tkały. Robiły to tylko te najstarsze. Dziewczętom nie dawano w posagu utkanych płócien, dywaników na podłogę i ścianę. – Dawniej każda dziewczyna, zanim wyszła za mąż, musiała wytkać sobie cały posag. Chociaż moja mama dla mnie i dla sióstr przygotowywała wełny i chciała, byśmy sobie tkały, my tego nie robiłyśmy. To były inne czasy, inna moda weszła. Młode kobiety niezbyt chętnie patrzyły na to, co stare, co tradycyjne – opowiada.

Krosna kojarzyły się dziewczętom z ciężką, skomplikowaną i żmudną pracą, która wymagała czasu, ogromnej koncentracji, wiedzy i sprawnych rąk. – Moja mama tkała. A nauczyła się tej sztuki od mojej babci. Ja oczywiście też musiałam tkać, przyuczałam się od dzieciństwa – opowiada pani Irena. – Mówiąc szczerze, moje tkanie nie zrodziło się z pasji, to nie było modne hobby, to był pragmatyzm i nakaz mojej matki – jej przekonanie, że dziewczyna powinna umieć tkać – dodaje.

Młoda Irenka nieco się przeciwko temu buntowała. Teraz jest matce wdzięczna.

Z matki na córkę

Matka pani Ireny, Eugenia, urodziła się w 1938 roku. Tkała od dzieciństwa, a sztuki tej nauczyła się od swojej matki. – Pamiętam babcię nad krosnem. Dożyła osiemdziesięciu lat i była szanowaną we wsi twórczynią. Córkę przyuczała od małego, więc mama potrafiła dobrze tkać, gdy nie miała jeszcze piętnastu lat – wspomina.

Pani Eugenia uczyła tej sztuki swoje córki. Najwięcej wymagało się od najstarszej, czyli od pani Ireny. – Poznawałam techniki tkactwa wielonicielnicowego niejako mimochodem, gdy trzeba było pomóc matce, siedzieć obok krosien, podawać nici i trzymać deski. To jest na tyle skomplikowana i precyzyjna robota, że każda tkaczka, jeśli tkanina szeroka i skomplikowana, musi mieć pomocnika. Druga osoba potrzebna jest też do dyktowania wzoru – inaczej można się pomylić.

Pani Irena mówi wprost: nudziło ją to, nużyło, chciała robić coś innego. Na przykład… czytać. – Podczytywałam książkę, którą trzymałam na kolanach. A mama się denerwowała: „Nie patrz w dół, tylko na krosna, bo mi czas i robotę marnujesz”. Trzeba więc było skupić się na pracy. Dobry pomocnik, taki, któremu nie trzeba cały czas tłumaczyć i patrzeć na ręce, to skarb.

Córki pani Eugenii, gdy tylko wracały ze szkoły, odrabiały lekcje, a potem pomagały matce. Starsze siedziały przy krosnach. Młodsze – zwijały i rozwijały nici, sprzątały, skubały wełnę. Gdy nogi dziewczynom urosły na tyle, by sięgnąć krosnowych podnóżków, zaczynały same tkać. – Jeszcze w podstawówce zaczęłam wykonywać najprostsze worki, konieczne do prac gospodarskich. Robiłam też proste chodniki. Tkało się dla siebie i na sprzedaż – do gospodarstw, w których nie było krosien, albo gdzie kobiety nie umiały. To było żmudne i nudne dla nastolatki – wspomina. Uczyło jednak pracowitości, odpowiedzialności i cierpliwości.

Perebory, które wykonywało się i wykonuje na Podlasiu, to głównie narzuty zdobione w bardzo skomplikowany sposób. Są to większe formy. – Nie mylić z pereborem nadbużańskim z Kłodawy – są to maleńkie elementy do zdobienia torebek, ubrań – instruuje pani Irena. – Technika podobna, ale przeznaczenie inne.

Narzuty i perebory – wszystko, co bardziej skomplikowane i wymagające tkała niegdyś mama pani Ireny. W niewielkim domu rozłożone krosna zajmowały więcej niż pół izby, panoszyły się skrzypiącym drewnem i kolorowymi nićmi, gdy tymczasem młode dziewczyny chciały mieć własną przestrzeń, pragnęły się bawić i poznawać świat. Matka jednak wiedziała swoje: przyuczała do pracy. A gdy pojawiała się okazja, skupowała kolejne krosna od sąsiadek. – Nie lubiłam ich wtedy – śmieje się pani Irena. – Szczerze nie lubiłam. Obiecałam sobie, że nigdy nie będę tkać!

Czasy na krosna

W latach 80. XX wieku kobiety w zasadzie nie tkały. – Mama przestała tkać, bo podupadła na zdrowiu. Krosna z domu zostały zdjęte. Ja też nie tkałam i wcale nie żałowałam. Zajęłam się mężem, domem, codziennością na wsi. Obrządku miałam aż nadto. Mąż był kolejarzem, ja pracowałam najpierw w szkole, potem w sklepie. Chyba nawet nie sądziłam, że kiedyś wrócę do tkania. W dodatku z własnej woli.

Mama pani Ireny przez wiele lat była przewodniczącą Koła Gospodyń Wiejskich w Lewkowie. W pewnym momencie pani Irena zajęła miejsce matki i przejęła jej rolę. – Tradycję znałam, jestem przecież z tej ziemi. Nie chciałam, by zanikła. Jeśli ktoś młodszy chce słuchać i się uczyć, to ja chętnie opowiadam.

Na powrót do tkania jednak przyszła pora dopiero za czas jakiś, wraz z rodzącą się modą na Podlasie i na agroturystykę. – Założyliśmy z mężem kwaterę agroturystyczną „U Ireny”. Mamy pokoiki, wypożyczalnię kajaków. U nas przecież pięknie – za domem Narewka płynie, czyste tereny, lasy pełne grzybów. Jednak takie atrakcje tutaj mają i inni gospodarze. Chciałam więc znaleźć coś własnego, wyjątkowego, co przyciągnie turystów. W końcu przypomniałam sobie o krosnach: skoro już są, to może je pokazać? Mama miała jeszcze mnóstwo nici – zostały chociażby z mojego (nieutkanego) posagu.

Pani Irena po latach rozłożyła więc krosna. Zaczęła pokazywać turystom misterną robotę. Była pewna, że po sezonie krosna z powrotem złoży. Nic bardziej mylnego. Okazały się one nie tylko atrakcją turystyczną, ale też z czasem pasją. Pani Irena tka tak, jak tkały jej matka i babka. A uczy tego rzemiosła kobiety nie tylko z Podlasia.

Rzecz o nicielnicy

Pani Irena zaczyna wykład o nicielnicach. Co powstaje z dwóch nicielnic, co powstaje z trzech. Jaka jest różnica w robocie. Dla postronnego to mowa wielce skomplikowana, coś jak połączenie fizyki kwantowej z zasadami komponowania. – Nie trzeba się martwić, jak nie rozumie. Pokażę na przykładzie. No i nie zrozumiała – mówi. Mimo że pani Irena tłumaczy przy krosnach krok po kroku, nitka po nitce, cierpliwie pokazuje, nadal cały ten wykład brzmi jak tkacka magia. Piękna, kolorowa, wymagająca pietyzmu i lat przepracowanych nad nićmi. Ale magia – rzecz dla wtajemniczonych. – Tutejsze perebory to takie dywany tkane w skomplikowane wzory – aby słuchacz ciut zrozumiał, wykładowca upraszcza przekaz. – Kiedyś tkało się z dwóch nicielnic, potem kobiety wprowadziły trzecią. Wiem, że taką metodę wprowadzała moja prababcia, jako jedna z pierwszych tkaczek – wspomina.

Trzecia nicielnica wspomagała proces tkania. – Z dwiema nicielnicami, gdy tkało się z ponad dwóch tysięcy nitek, można się było pomylić. Każda się kiedyś myliła. Wprowadzenie trzeciej nicielnicy pomagało dzielić osnowę na równe krateczki. Kiedy byłam młoda, nie bardzo mnie to interesowało. Teraz babci nie ma, a ja z chęcią bym ją wypytała, jak to było z nicielnicami i tkaniem sprzed lat…

Pani Irena jest na Podlasiu fenomenem. Uważa się ją za jedną z najbardziej uzdolnionych i doświadczonych tkaczek. Wykonuje tkaniny podbierane, czyli właśnie perebory, chodniki, tkaniny dwu-, cztero- i ośmionicielnicowe. Te ostanie są współcześnie ogromną rzadkością. – Najczęściej tkam z wełny, ale też z lnu, bawełny. Zachowuję wzornictwo tradycyjne, choć czerpię również z nowszych wzorów, na przykład szukam inspiracji w internecie.

Pani Irena zbiera dawne wzory, zapisane w starych zeszytach, i przenosi je na kalki. Z kalek korzysta się jak z partytury: wirtuoz tkania z zapisanych schematów, jak z nut, czyta szlaczki i krzaczki, po czym przenosi wzór na krosna. – O, tu się przekłada, tu proszę przytrzymać deseczkę. Mocniej, żeby nie opadła. I teraz z tej strony nić się przeciąga. Do tkania trzeba myślenia – bardziej trzeba ścisłego umysłu niż artyzmu. Tak, przyznaję, wszystko musi być idealnie utkane, wzór nie może mieć ani jednego błędu. Zresztą z tkaniem jest jak z życiem: błędy najczęściej widzi się z daleka, z perspektywy, nie z bliska, nie gdy się ślęczy nad krosnem. A już najlepiej widzi się błędy cudze.

Pani Irena nad krosnami wygląda jak wirtuozka wielkiego, drewnianego instrumentu, na którym gra się sprawnymi dłońmi i… nogami. – Najbardziej lubię tkać boso, bo wtedy doskonale wyczuwa się dźwignie, lepiej idzie niż w butach.

Warsztaty

Pani Irena od lat współpracuje z Wojewódzkim Ośrodkiem Animacji Kultury, wieloma ośrodkami kultury, jeździ na festiwale tkackie, jej prace pojawiają się w prestiżowych galeriach. Regularnie prowadzi też warsztaty – zarówno u siebie, w gospodarstwie, jak i w ośrodkach kultury. Uczy podstaw: że tkanina powstaje przez połączenie dwóch prostopadłych do siebie układów nitek – osnowy i wątku, według odpowiedniego splotu. Uczy również bardziej zaawansowane tkaczki, w tym panie, które naprawdę sporo już utkały. – Gdy zaczynałam warsztaty, moja matka podchodziła do nas, patrzyła z daleka na krosna i… wskazywała błędy. To było cenne i dla mnie, i dla moich uczennic. Bo kto lepiej skoryguje, jak nie dawna mistrzyni?

W domu pani Ireny od lat spotykają się tkaczki z całej Polski. Wymieniają się doświadczeniami, pokazują prace. – Dziewczyny są… każda z innej bajki – śmieje się pani Irena. – Jedna informatyczka (ścisłym umysłom łatwiej tkać), druga artystka (tu lepiej się widzi kolory, mniejszą wagę przywiązuje się do techniki), trzecia nauczycielka, czwarta gospodyni domowa. Jedne uczyły się na warsztatach, inne z książek – w domu, same. Ale wszystkie chcą być razem – dzieli się.

Bo tkanie jest ważne. Ale najważniejsze są spotkania, rozmowy, bycie wśród ciekawych kobiet, pełnych radości tworzenia. – Teraz ludzie tacy oddaleni od siebie, czasem nawet rodziny się nie spotykają, więc każda integracja jest na wagę złota – zapewnia pani Irena. I dodaje: – Dziewczyny, które do mnie przyjeżdżają, kochają tkanie. To ich pasja, hobby. Robi się to teraz modne, dużo pań chce się nauczyć tkactwa. Panie tkają dużo piękniej niż kiedyś! Bo kiedyś robiło się to z konieczności, często wełnę farbowało się byle jak, sporo błędów pojawiało się w pracach. Teraz jeśli ktoś tka, to z uwagą, pięknie dobierając kolory i wzory. Każda praca jest wypieszczona, każda tkaczka chce pozostawić na tkaninie ślad, jak gdyby podpis – że to jej dzieło.

Raz w roku do Lewkowa Starego przyjeżdża też grupa… Japonek. Uczą się tradycyjnych wzorów. – Są bardzo miłe, uważne, szybko się uczą. Poznają techniki tkania, ale i nasze podlaskie tereny, piękną przyrodę. Przyjeżdżają, tkają. I wracają za rok.

Czy powstanie nowy styl tkacki, japońsko-podlaski? Niewykluczone.

Uzupełnienie dla uważnych czytelników, którzy (jak autorka) nadal nie rozumieją różnicy między tkaniem trzy-, cztero- i ośmionicielnicowym. Nicielnica to drewniana rama, część krosna. Służy do rozpinania strun, zwanych nicielnicowymi, z oczkami, przez które przewleka się poszczególne nitki osnowy: przez jedną parzyste, przez drugą nieparzyste. Podczas podnoszenia jednej nicielnicy następuje jednoczesne opuszczanie drugiej, co tworzy… przesmyk tkacki. A jeśli ktoś nadal nie rozumie, wystarczy odwiedzić panią Irenę. •

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.