Pęknięte marzenie

Jacek Dziedzina

|

GN 28/2022

publikacja 14.07.2022 00:00

Linie podziałów, jakie dziś przecinają Amerykę, są coraz wyraźniejsze. Różnice między stanami są nieraz większe niż między państwami w UE. Czy Stany są Zjednoczone już tylko z nazwy?

Pęknięte marzenie istockphoto

W lipcu 2019 roku władze San Francisco w stanie Kalifornia zakazały osobom zatrudnionym w mieście wyjazdów służbowych do kilku stanów: Georgii, Kentucky, Luizjany, Missisipi i Ohio. Jedna z dwóch najbardziej znanych metropolii „złotego stanu” (jak określa się Kalifornię) narzuciła sobie również zakaz zawierania umów biznesowych w tychże stanach. Powód? Chęć „ukarania” ich za „restrykcyjne prawo aborcyjne”. Władze San Francisco wydały w mediach oświadczenie, w którym tłumaczyły swój ruch: „Skoro w tych miejscach wprowadza się prawo działające na szkodę kobiet, San Francisco zaszkodzi zdrowiu ekonomicznemu tych stanów, skazując je na turystyczny nieurodzaj”.

Planety Kalifornia i Kansas

Władze San Francisco nie działały w próżni. Cały stan Kalifornia trzy lata wcześniej przyjął prawo (Assembly Bill nr 1887, dostępny na oficjalnej stronie Departamentu Sprawiedliwości Stanu Kalifornia), któremu nadano znaczący tytuł: „Zakaz odbywania finansowanych przez stan podróży do stanów z dyskryminującym prawem”. Wczytałem się w dokument i znalazłem w nim m.in. taki zapis: „Kalifornia musi podjąć działania, aby uniknąć wspierania lub finansowania dyskryminacji lesbijek, gejów, osób biseksualnych i transpłciowych (…). W tym celu AB 1887 zabrania agencjom stanowym, departamentom, zarządom lub komisjom wymagania od jakichkolwiek pracowników stanowych, urzędników lub członków podróży do stanu, który po 26 czerwca 2015 r. uchwalił ustawę, skutkującą unieważnieniem lub uchyleniem istniejących państwowych lub lokalnych zabezpieczeń przed dyskryminacją ze względu na orientację seksualną, tożsamość płciową lub ekspresję płciową”. Akt wymienia 20 stanów, które – zdaniem ustawodawcy kalifornijskiego – łamią wymienione wyżej prawa. Są to: Alabama, Arkansas, Floryda, Idaho, Indiana, Iowa, Kansas, Kentucky, Missisipi, Montana, Karolina Północna, Karolina Południowa, Dakota Północna, Dakota Południowa, Ohio, Oklahoma, Tennessee, Teksas, Utah, Wirginia Zachodnia. Na czym polegał grzech tych „dyskryminujących” stanów? Najczęściej na tym, że ich władze nie pozwoliły, by np. osoby transpłciowe, które w dokumentach mają wpisaną płeć męską, uczestniczyły w zawodach dla kobiet tylko dlatego, że same zaczęły określać swoją płeć jako żeńską. Wymienione stany (Arkansas jako pierwszy stan w USA) zakazywały również lekarzom wydawania zaświadczeń „potwierdzających płeć” nieletnim osobom transpłciowym.

„Kary” na konserwatywne stany nałożyły również inne stany liberalne, w tym m.in. stan Nowy Jork, niezależnie od samego miasta Nowy Jork, które zrobiło to wcześniej. Te przypadki – jedne z wielu – pokazują, że podziały ideologiczne w USA osiągnęły już taki stopień radykalizacji i absurdu, że zamiast o stanach można mówić o różnych planetach, jeśli nie galaktykach.

Jedność pragmatyczna

Czy to wszystko oznacza, że Stany są Zjednoczone już tylko z nazwy? W tak postawionym pytaniu kryje się pewien błąd, który sugeruje, po pierwsze, że „zjednoczone” kiedykolwiek oznaczało „jednomyślne”. Po drugie, może tworzyć wrażenie, że kiedyś to może i była harmonijna federacja, ale „już” taką nie jest. Oczywiście ta federacja stanów tworzących jeden system polityczny nigdy nie była monolitem ani w pełni harmonijnie koegzystującym organizmem. Przeciwnie, można by nawet powiedzieć, że to wszystko, co doprowadziło do wojny secesyjnej, również po zjednoczeniu Północy i Południa odciskało swoje piętno jeszcze przez długie dekady, praktycznie aż do zniesienia segregacji rasowej, która nastąpiła dopiero 100 lat po zniesieniu niewolnictwa! Mimo wszystko w USA jakimś cudem wygrywał pragmatyzm, który pozwolił zbudować globalną potęgę oraz unikatowy w skali światowej naród obywatelski, uformowany w etnicznym i kulturowym tyglu, a milionom przybyszów realizować swoją wersję „american dream”. Taki obraz, utrwalany przez dekady przez eksportowaną w świat popkulturę, zwłaszcza film, pozwalał zapomnieć o tlących się nieustannie wewnętrznych napięciach i liniach podziału. Część z nich przebiega przez poszczególne stany, które same w sobie też nie zawsze są monolitami. Większość jednak tych linii odpowiada granicom poszczególnych stanów, a raczej grupom stanów, które tworzą co najmniej dwa, jeśli nie trzy obozy.

I choć tak było praktycznie zawsze, odkąd powstały Stany Zjednoczone, to w ostatniej dekadzie stało się coś, co sprawia, że pęknięcie na dwie lub trzy Ameryki widać bardziej niż kiedykolwiek. Oczywiście duża w tym „zasługa” mediów, które wiele z tych podziałów pogłębiają, a wręcz kreują. Ale też nie działają zupełnie w próżni, tylko sprawnie manipulują autentycznymi emocjami i krzywdami. Ogromną pracę na tym polu wykonały również środowiska polityczne ostatniej dekady – zwłaszcza za prezydentury Baracka Obamy, a najmocniej chyba w czasie kampanii wyborczej i samej prezydentury Donalda Trumpa i następnie Joe Bidena. Ale byłoby fałszem stwierdzenie, że pogłębiające się pęknięcie jest wynikiem wyłącznie kumulacji złych emocji, sterowanych przez medialnych i politycznych demiurgów. Podziały wynikają również ze zwykłych różnic w sprawach zasadniczych. I o ile w Europie większość tych sporów została „spacyfikowana” przez dominującą poprawność polityczną, o tyle w USA spory o sprawy ważne są naprawdę… ważne.

Policzmy głosy

Oczywiście w tyle głowy cały czas rodzi się pytanie: czy to jest podział pół na pół? Czy to raczej większość liberalna musi znosić niesforną konserwatywną mniejszość? Gdyby słuchać tylko przekazów amerykańskich mediów, zdominowanych jednak przez środowiska lewicowo-liberalne, łatwo byłoby uwierzyć w tę drugą wersję. Trochę inne światło na te proporcje rzucają badania Instytutu Gallupa z Waszyngtonu. Z raportu opublikowanego w 2019 roku wynika, że mieszkańcy większości stanów USA częściej identyfikują się jako konserwatyści niż liberałowie. W 25 stanach przewaga konserwatystów jest znacznie większa niż średnia krajowa, a w tej grupie w aż 19 najbardziej konserwatywnych stanach ta przewaga nad liberałami wynosi przynajmniej 20 punktów procentowych. I uwaga – tylko w 6 stanach liberałowie są liczniejsi od konserwatystów. Wprawdzie w skali całego kraju przewaga konserwatystów nad liberałami wynosi 9 punktów procentowych, to jednak systematycznie kurczy się od paru dekad – Gallup dla porównania przedstawił dane z 1992 roku, kiedy ta przewaga wynosiła aż 19 punktów procentowych w skali całego kraju. Ale żeby jeszcze bardziej skomplikować (a raczej pokazać złożoność sprawy), trzeba podkreślić, że to zmniejszenie przewagi wynika z faktu, że wzrosła liczba osób deklarujących się jako liberałowie (od 1992 roku z 17 do 26 proc.), podczas gdy zmniejszyła się liczba osób określających się jako umiarkowane (z 43 do 35 proc.), natomiast odsetek konserwatystów jest w miarę stabilny – do 2016 roku wahał się od 36 do 40 proc., po czym w 2017 roku spadł do 35 proc.

Zjednoczone mimo wszystko?

Nie ma wątpliwości, że niedawny wyrok Sądu Najwyższego, uchylający wyrok z 1973 roku, jest wydarzeniem, które pogłębi podział USA na co najmniej dwie planety. I gdyby doszło kiedyś do nowej wojny domowej, secesyjnej, to byłaby ona kumulacją dwóch pulsujących od dekad, a w ostatnich latach ze szczególną mocą, sporów i podziałów: tych na tle rasowo-ekonomicznym oraz tych związanych z ruchami pro-life z jednej i tzw. pro-choice z drugiej strony. Ewentualna nowa secesja byłaby wynikiem m.in. sprzeciwu głównie stanów północnych i części południowo-zachodnich wobec coraz silniejszego w pozostałych stanach (głównie południowych) nurtu domagającego się całkowitego zniesienia lub znacznego ograniczenia prawa do aborcji. To nie jest temat, który zwolennicy aborcji byliby gotowi odpuścić. Dowodem na to było wysyłanie przez organizacje „pro-choice” z Północy (głównie ze stanu Minnesota) „mobilnych punktów aborcyjnych” na granice ze stanem Teksas w czasie, gdy w tym drugim zaczęła obowiązywać (jeszcze przed wyrokiem SN) ustawa znana pod nazwą „Texas Heartbeat Act”. Nakładała ona na lekarza obowiązek dokładnego badania dziecka przed dokonaniem ewentualnej aborcji i w razie wykrycia bicia serca – zazwyczaj w okolicy 6. tygodnia ciąży – zakazywała jej wykonania. Po wyroku SN władze wszystkich stanów, które wprowadziły wcześniej podobne prawo, zapowiedziały, że wprowadzą albo całkowity zakaz aborcji, albo mocno ją ograniczą. A to oczywiście już wywołuje ostrą reakcję tych stanów, które buntują się przeciwko wyrokowi (choć ten wcale nie zakazał aborcji, tylko uznał, że nie ma prawa do niej wynikającego z konstytucji). Nie ma wątpliwości, że jest to spór na tyle silny, angażujący największe emocje, że wraz ze wszystkimi innymi czynnikami mógłby stanowić przyczynę nie całkiem niemożliwej nowej wojny secesyjnej. Spór o aborcję kumuluje w sobie wszystkie najbardziej gorące podziały: polityczne, religijne, moralne, ekonomiczne. A to mieszanka wybuchowa. Oby wygrał raczej pragmatyzm, który, jak dotąd, pozwolił utrzymać w formalnej jedności ten zróżnicowany wewnętrznie organizm.•

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.