Żniwo wielkie

Jacek Dziedzina

Można być w Kościele nawet pasterzem i pozbawić się szansy na poznanie całego dobra, jakie się w nim dzieje.

Żniwo wielkie

Gdy przed laty wróciłem z bodaj pierwszych czy drugich w życiu rekolekcji oazowych, w głowie kotłowała się jedna myśl: szkoda, że nie wszyscy, których znam i na których mi zależy, mogli w tym uczestniczyć. Miałem na myśli zwłaszcza tych, którzy podobnie jak ja sam nie tak dawno omijali kościół szerokim łukiem. Dobijało mnie poczucie, że tak wiele osób nigdy nie pozna żywego Kościoła - albo nikt im tego nie pokaże, albo sami nie zechcą spróbować. Było w tym może coś z naiwnego, słomianego zapału neofity, ale może i choć trochę z tego, co towarzyszyło uczniom po spotkaniu ze Zmartwychwstałym: „Nie możemy nie mówić tego, cośmy widzieli i słyszeli…”.

Czytaj też: Strefa piękna

Po wielu latach, po powrocie z konferencji Serce Dawida w Warszawie, kotłowała się we mnie inna myśl: jak wiele tracą ci, którzy nie tylko w Kościele są, ale może nawet pełnią w nim jakiś ważny urząd, a nigdy nie zobaczyli, czym tak naprawdę żyją ludzie od lat zaangażowani w różne nowe formy duszpasterstwa i nowe nurty odnowy w łasce. Uderzyło mnie zwłaszcza wyznanie jednego księdza w jednej z polskich diecezji: „Jak ja ci zazdroszczę, że tam byłeś i tego słuchałeś na żywo”, powiedział, gdy opowiadałem o paru świetnych konferencjach na Sercu Dawida. Rzuciłem zupełnie naturalnie: „Może wybierzesz się za rok?”. Na co ksiądz, wyraźnie spłoszony: „Chyba żartujesz?”. W oczach widziałem mieszankę żalu, tęsknoty i strachu. Znałem kontekst tego stanu: wyjazdy księży na takie „eventy” nie były dobrze widziane w jego diecezji. Co samo w sobie woła jeśli nie o pomstę do nieba to przynajmniej o reakcję Watykanu. Bo w istocie reakcja tego księdza była porażająca. Jak bardzo chora atmosfera podejrzliwości wobec wszystkiego, co inne niż „regularne duszpasterstwo” (cokolwiek to znaczy) musiała panować w jego kręgach, że uznał za coś niewyobrażalnego, by on mógł pojechać na wydarzenie, które należy do czołówki „podejrzanych” eventów.
Przeglądam relacje i zdjęcia z trwających teraz rekolekcji oazowych w różnych miejscach w Polsce i z festiwali chrześcijańskich dla młodych; słucham o przygotowaniach do jesiennych edycji kolejnych „podejrzanych” evetów; cieszę się z kolejnych pomysłów, jakie powstają po cichu, bez medialnego rozgłosu w dziesiątkach wspólnot… Jak wiele zyskują nie tylko ci, którzy są w tym i budują to na co dzień, ale również ci, którzy „wpadają” na chwilę, by pokazać, że doceniają, wspierają, błogosławią, może czasem naprostują, a przy okazji dzielą się słowem - księża, biskupi, siostry zakonne, świeccy… I jak wiele tracą ci, którzy wprawdzie w Kościele są, ale programowo takie wydarzenia i rzeczywistości omijają - księża, biskupi, zakonnicy, świeccy… Przy czym nie stawiam znaku równości między wszystkimi z tej listy - nie każdy świecki przecież musi poznać każdą z form życia w Kościele. Jednak w przypadku tych, którzy w Kościele są pasterzami, ta nieobecność i nieznajomość bogactwa „terenu” jest czymś większym niż utratą okazji do ubogacenia samego siebie. To trochę jak z ojcem, który nie znałby zabaw, pasji i problemów swoich dzieci. Nie tylko traci okazję, by czuć w pełni, że jest ojcem, by uwolnić w sobie samym nieznane dotąd talenty i charyzmaty, ale przede wszystkim pozbawia dzieci poczucia, że ojciec jednak istnieje, że podziwia to, co na to zasługuje, że wspiera to, co dobrze rokuje, ale też naprostuje to, co wymaga spojrzenia z wysokości ojca.
W Kościele czasem trudność sprawia nam nazywanie po imieniu zła i grzechu - własnego i współbraci. Ale jest też druga skrajność - można być w Kościele i nie poznać całego jego bogactwa i dobra, które się w nim dzieje.