Wiersze śląskie

ks. Jerzy Szymik

|

GN 27/2022

publikacja 07.07.2022 00:00

Pierwszy – o mojej rodzinnej, pszowskiej kopalni, którą pokolenia zwały „Anienką”. Drugi – fresk przemian społecznych, kulturowych, prowadzących nas w nieznanym jeszcze kierunku.

ks. Jerzy Szymik ks. Jerzy Szymik

Epitafium dla Anny

kiedy Ferdinand Friedrich August Fritze,
rybnicki aptekarz, 28 lipca 1832 roku
zgłaszał twoje narodziny
w Królewskim Górnośląskim Urzędzie Górniczym
w Tarnowskich Górach,
dzieje pszowskiej ziemi
wstrzymały oddech.

Wydech nastąpił po 180 kilku latach.

W lutym, w lipcu, w deszczu, potykając się,
chodzę bezradny po twoich zgliszczach.
Wydarto ci wszystko, co było w twoim łonie.
Szolę po szoli, wagon po wagonie, bryłę po bryle.
Podobno niszczyłaś płuca, domy i krajobraz.
Zabijałaś ludzi. Ale czy moja ziemia bez
ciebie może swobodnie oddychać?

Jak bez ciebie żyć?

Został po tobie czarny muł, kalekie
wzgórza, gruzowiska, pamięć katastrof,
obraz świętej Barbary z cechowni, parę
fotografii, lej w miejscu szybu, ziemia
osierocona, biedniejsza, cichsza. Pustka.
Na twoich nagrobnych płytach napisano:
„Nieruchomość na sprzedaż”.

A w bazylice Jan Wincenty Hawel dyryguje

muzyką norweskiego baroku, smyczki
dławią się sobą, nie nadążają za własną maestrią.
Madonna słucha ze zwyczajnym w tym miejscu
uśmiechem, którym mówi: pod moim płaszczem
nie zginiecie, ani wy, ani moja Anna. Zobaczycie.
Nie na darmo to imię mojej Matki.
I runęła na nas ściana dźwięku,
jak runęły, jedna po drugiej, złotoczarne ściany

tej, która nas żywiła – Anienki, naszej Anny

Familoki i Montownia Smaku

obserwował
ścianę w białobłękitne pionowe pasy,
świerk syberyjski tuż za otwartym oknem,
krótkie spódniczki młodych kobiet trajkoczących
po angielsku, globus na parapecie, różowe goździki
w szkle i lilie, wszędzie lilie, pufy, zmyślny parkiet,
dziesiątki lampek. Słyszał cichą muzykę, modną,
                                                                             klubową

pamiętał,
że na familokach były huśtawki,
wisiały na hokach w futrzinach dwiyrzi.
Tam obsmarkane Lodzie i Francki, czekając na
powrót taty (montowoł szole, potym robiył
                                                                       za byglajtra),
furgały pod ordeki, nigdy dalej. Linia familoków
                                                                        wyznaczała
granicę, powyżej której nie podskoczą. Wydawało się.
                                                                                 A teraz

patrzył
w lokalu Montownia
Smaku na wnuczkę Lodzi,
kiero była cerom łod Ciski, żony
tamtego montera, jak jednocześnie, płacąc
kartą, rozmawia przez telefon i całuje w policzek
                                                                             wysokiego
latynosa, zarzucając na ramię żeglarski worek
                                                             z nadrukiem reserved
wiedział,
że za kilka lat ich syn wsiądzie na własny
rollercoaster i nie zatrzyma się aż na krótko w czwartym
związku. Platforma wiertnicza na Morzu Północnym
                                                                             będzie mu
huśtawką i grubą a życie nieskończonym montowaniem
                                                                   nieprzystających
do siebie kawałków i byglajtrowaniem możniejszym.
                                                             I wyrywaniem korzeni.

I wszystkiego z korzeniami.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.