Roztoczowe love

Agnieszka Huf

|

GN 27/2022

publikacja 07.07.2022 00:00

Pogranicze państw, regionów, kultur. Kiedyś centrum Polski, dziś – jej wschodnie kresy. Roztocze to ciągle nieodkryty zakątek naszego kraju.

W Biłgoraju w XVII wieku objawiła się św. Maria Magdalena. W Biłgoraju w XVII wieku objawiła się św. Maria Magdalena.
Roman Koszowski /FOTO GOŚĆ

Spory kawałek drewna, leżący na stole w jednej z chat Zagrody Guciów, na pierwszy rzut oka wygląda zupełnie normalnie – ot, stary pniak o nieco wyblakłym kolorze. Kiedy jednak przyglądamy mu się z bliska, dostrzegamy tysiące migoczących punktów, jakby ktoś obficie oprószył go brokatem. Drewno, które oglądamy, ma – bagatela – kilkanaście milionów lat! Powalone w epoce miocenu drzewa zostały przysypane warstwą pyłu wulkanicznego, a następnie zalane wodą. Wskutek beztlenowych reakcji chemicznych celuloza z drewna została zastąpiona krzemionką.

Ciągnące się od Kraśnika aż po Lwów Roztocze to jedno z kilku miejsc na świecie, w których można znaleźć sporo pamiątek z pradziejów świata. A sam region przypomina ten kawałek skrzemieniałego drewna – na pozór całkiem zwyczajny, lecz poznawany z bliska zachwyca różnorodnością pejzaży, kultur i smaków.

Stanisław Jachymek o kamieniach może opowiadać godzinami. W swojej Zagrodzie zgromadził imponującą kolekcję skamielin, a nawet… meteorytów! Prezentowane są w krytych strzechą chatach i spichlerzach, pamiętających poprzednie stulecia. Uwagę przykuwa ogromny benetyt – skamieniała paproć. Mniejsze, ale nie mniej ciekawe są belemnity – skamieniałe szkielety głowonogów, kształtem przypominające nabój karabinu. – Legenda mówi, że to pozostałości po uderzeniu pioruna, ludzie mówią na to „palec Boży” lub odwrotnie – „palec diabła”. A to po prostu szkielet stworzenia żyjącego w tropikalnym morzu, które znajdowało się przed milionami lat na tych terenach – wyjaśnia z pasją pan Stanisław. Belemnity, których na Roztoczu znaleźć można naprawdę dużo, wykorzystywano w medycynie ludowej – sproszkowane w moździerzu używane były do leczenia ran.

Kasza, Misiu, kasza!

Stoimy w innej z chat Zagrody Guciów. Przy stole pani Basia przygotowuje podpłomyki. Jasne ciasto wiruje w jej dłoniach. Ruchy wydają się lekkie, niewymuszone, a przecież trzeba włożyć sporo wysiłku, żeby mąka dobrze połączyła się z kwaśnym mlekiem z odrobiną sody i soli. Kiedy ciasto jest już sprężyste, gospodyni dzieli je na niewielkie porcje, rozwałkowuje na niezbyt cienkie placki i rzuca je wprost na blachę kaflowego pieca. Po chwili gorące placki parzą nas w usta. – Podpłomyki jedzono z masłem, miodem czy powidłami. Czasem zastępowały chleb – wyjaśnia Piotr, przewodnik po Zagrodzie Guciów. Kiedy pytamy, czym smakuje Roztocze, nasi rozmówcy jakby zapominają o naszej obecności i przenoszą się pamięcią w świat swojego dzieciństwa, prawie każde zdanie rozpoczynając od słów: „a pamiętasz?”. – Dobrze znam reczczoniaka – to kasza gryczana wymieszana z gotowanymi, tłuczonymi ziemniakami, twarogiem i jajkami, pieczona w piekarniku. Jadło się go ze zsiadłym mlekiem albo skwarkami – zachwala pan Piotr. – A pamiętasz kulaszę? Gotowało się ziemniaki, odcedzało, zostawiając trochę wody, i tłukło, dodając mąkę i jajka. Potem w tej masie robiło się dołek, wlewało się skwarki i stawiało na stole – każdy nabierał łyżką trochę kulaszy i skwarek – wtóruje mu pani Basia. Są jeszcze łupcie, tradycyjna potrawa, gotowana przede wszystkim na Wigilię – gołąbki z liści kapusty, wypełnione kaszą z dodatkiem grzybów, cebulki czy ziemniaków.

– Kaszy jedzono tu bardzo dużo – pan Piotr prowadzi nas do stodoły, wypełnionej dawnym sprzętem gospodarskim, i wskazuje na wydrążony pniak. – Te stępy do bicia kaszy mają 250 lat! – mówi z dumą. Gryka ma twardą łuskę. Aby się jej pozbyć, ziarno wsypywano warstwami na przemian ze słomą i ubijano drewnianym tłuczkiem. Słoma amortyzowała uderzenia, łuski odpadały, nie niszcząc ziaren. – Na terenie Ordynacji Zamojskiej nigdy nie było głodu. Jadło się skromnie, ale nigdy tu ludzie masowo z głodu nie umierali – podkreśla.

Różni, ale równi

Ordynacja – to słowo pada w każdej rozmowie. Ustanowiona w 1589 roku, ostatecznie zniknęła dopiero po II wojnie światowej. – Proszę sobie wyobrazić twór wielkości dzisiejszej Belgii ze stolicą w Zamościu. Nasza ordynacja była najpotężniejsza – miała własną armię i wyższą uczelnię. Można powiedzieć, że to było prywatne państwo Zamojskich – tłumaczy pan Piotr i wyjaśnia, że nazwy wsi i miasteczek w okolicy pochodzą od imion kolejnych potomków rodu Zamojskich. Faktycznie – odwiedzamy Józefów, Aleksandrów, Tomaszów, w okolicy jest jeszcze Janów, Adamów czy Michalów. Nazwa Guciów też pochodzi od imienia jednego z ordynatów, Augusta Zamojskiego, zdrobniale – Gucia.

Na terenie ordynacji zgodnie żyli ze sobą wyznawcy różnych religii. Miks kulturowy najlepiej widać w Szczebrzeszynie. Na rzut kamieniem od stojącego na rynku pomnika najsłynniejszego polskiego chrząszcza znajdują się dwa kościoły katolickie, prawosławna cerkiew i synagoga, w której mieści się obecnie dom kultury. W regionie żyli także grekokatolicy i protestanci. Wędrując po potężnym kamieniołomie w Józefowie (czuję się jak w starożytnym Egipcie – pomiędzy skalnymi ścianami piętrzą się góry prostopadłościennych bloków skalnych, wyglądające jak budulec na piramidy!), trafiamy na żydowski cmentarz założony w XVIII wieku. Skalne nagrobki oparły się próbie czasu i dzielnie walczą z zielenią, która uparcie próbuje je zatopić. Ślady judaizmu widać w okolicy co krok. Nic w tym dziwnego, nasi starsi bracia w wierze licznie zamieszkiwali te ziemie – w leżącej nieopodal Zamościa Izbicy w okresie międzywojennym Żydzi stanowili ponad 90 procent mieszkańców!

Nie było nas, był las

Las, las, las… W jakikolwiek zakątek Roztocza się wybierzemy, pewne jest, że przejeżdżać będziemy przez las. To raj dla spragnionych odpoczynku od betonozy mieszczuchów! Dziesiątki kilometrów tras pieszych i rowerowych (przebiega tu Green Velo – jeden z najciekawszych szlaków rowerowych w Polsce) oraz liczne spływy kajakowe Wieprzem czy Tanwią zaspokoją potrzeby miłośników aktywnego spędzania czasu. O pogodę nie trzeba się martwić – to najbardziej nasłoneczniony zakątek naszego kraju, nazywany „polską Toskanią”, bo już od średniowiecza uprawiano tu winorośl. Pasjonaci zwiedzania też nie będą rozczarowani – spotkać tu można i piękne kościoły, jak ten w Tomaszowie Lubelskim – imponującą wielkością modrzewiową świątynię z XVIII wieku, i skanseny, i muzea, można nawet przejść się najwęższą polską ulicą.

Trzydziestka koni pasie się w zacienionym zakątku pastwiska. Podchodzimy do nich ostrożnie, zamierzając zachować bezpieczną odległość. Stado uznaje jednak, że pandemiczny dystans już nie obowiązuje i po chwili jesteśmy otoczeni ze wszystkich stron. Ciekawskie maluchy szturchaniem domagają się głaskania lub łapią zębami i ciągną moją sukienkę. Ich bardziej stateczne mamy pchają pyski tuż przed wyświetlacz aparatu, jakby chciały sprawdzić, czy Romek zrobił wystarczająco atrakcyjne zdjęcia ich pociechom. Dopiero kiedy Tadeusz Grabowski, zastępca dyrektora Roztoczańskiego Parku Narodowego, gestami rąk i okrzykiem „stajnia!” wprowadza tabun w kłus, dostrzegamy dzikość tych pięknych zwierząt.

Koniki polskie – potomkowie dzikich tarpanów – to symbol Roztoczańskiego Parku Narodowego. Te niewielkie, łagodne konie żyją w hodowli we Floriance, ale przy odrobinie szczęścia można natknąć się na dziki tabun zamieszkujący okolice Stawów Echo. Roztoczański Park Narodowy w 95 proc. składa się z lasów – są tu i jasne bory sosnowe, i zacienione zakątki buczyny karpackiej.

– Ziemie tu w większości są nieurodzajne, więc ludzie często korzystali z tego, co można było znaleźć w lesie – opowiada Jadwiga Paluch z Zawadki, nauczycielka i członkini Koła Gospodyń Wiejskich „Za horyzontem”. Siedzimy w przytulnej kuchni i objadamy się pierogiem biłgorajskim – to inna nazwa reczczoniaka. – Jedzono prosto: ziemniaki, zsiadłe mleko, kasza, kapusta, podpłomyki. W moim domu koniecznie na stole muszą czasem pojawić się krężałki – malutkie główki kapusty obgotowane na półtwardo, przełożone koprem i czosnkiem i zalane wodą z solą. Po kilku dniach są gotowe do jedzenia – koniecznie polane olejem lnianym, który sami tłoczymy! – gospodyni przynosi niewielką butelkę. Olej jest ciemniejszy niż ten znany ze sklepu, ma wyjątkowy zapach. – Kiedy mąż wraca z tłoczni i zdejmuje kurtkę, zapach oleju czuć w całym domu – uśmiecha się pani Jadwiga. Wyselekcjonowane nasiona lnu miele się, a potem praży i gorące wsypuje do tłoczni. Wyciekający olej jest ciepły, dopiero po kilku godzinach klaruje się i nadaje do omaszczania dań.

Świętych obcowanie

Przykościelny parking pełen jest samochodów, auta stoją też wzdłuż drogi, pod plebanią, przy cmentarzu. Lekko licząc – ponad setka pojazdów. Tymczasem Górecko Kościelne, w którym za moment rozpocznie się Eucharystia, liczy zaledwie 12 numerów! – To najmniejsza w naszej diecezji, a może i w Polsce miejscowość, w której znajduje się siedziba parafii – uśmiecha się ks. proboszcz Jarosław Kędra. Dodajmy – parafii ustanowionej prawie cztery wieki temu! Wszystko zaczęło się w 1648 roku, kiedy Janowi Sosze, ubogiemu rolnikowi ukazała się postać, która przedstawiła się jako św. Stanisław, biskup i męczennik. Święty poprosił o wybudowanie dwóch kaplic i kościoła ku jego czci w wyznaczonych przez siebie miejscach.

Kult świętego Stanisława jest w Górecku i okolicach żywy do dziś, ale co ciekawe, to niejedyne objawienia na Roztoczu. Wszystkie miały miejsce w XVII wieku, kiedy Rzeczpospolitą pustoszyły najazdy tatarskie czy potop szwedzki. Spalone wsie i miasta, splądrowane spichlerze, a przede wszystkim tysiące jeńców, branych w jasyr – to wszystko powodowało, że opowieści o „wsi spokojnej, wsi wesołej” można było włożyć między bajki. W tym trudnym okresie „niebiańska reprezentacja” regularnie ukazywała się na Roztoczu. Najpierw około 1603 roku w Biłgoraju objawiła się Maria Magdalena. W sierpniu 1640 roku Jakub Ruszczyk w lesie pod Krasnobrodem spotkał Matkę Boską. 8 lat później w Górecku Kościelnym zjawił się bp Stanisław, a w 1664 roku w niedalekiej Radecznicy ukazał się św. Antoni. We wszystkich tych miejscach znajdują się dziś sanktuaria, a kult świętych jest bardzo żywy.

Przyroda i ludzie, coś dla ducha i coś dla brzucha – czy trzeba czegoś więcej? Wystarczy kilka dni spędzonych w tym kawałku Polski, żeby słowo „roztocze” przestało kojarzyć się z mało sympatycznymi pajęczakami, a zaczęło przywodzić na myśl pofałdowane bezkresy lasów…•

Reczczoniak (pieróg biłgorajski)

Kilogram kaszy gryczanej uprażyć na suchej patelni. Pół kilograma ugotowanych ziemniaków przecisnąć przez praskę. Wymieszać kaszę, ziemniaki, kilogram twarogu, 5–6 surowych jajek i kubek śmietany. Doprawić solą i pieprzem, przełożyć do formy wyłożonej papierem do pieczenia, piec w temperaturze 180 stopni ok. 45–60 minut, aż wierzch się przyrumieni.

Łupcie

Kaszę gryczaną parzyć przez kilka minut gorącą wodą. Podsmażyć na oleju cebulkę (można dodać leśne grzyby), połączyć z kaszą. Liście kapusty ugotować jak na gołąbki. Masę zawijać w liście, piec w brytfance, podlewając wodą, ok. 1,5 godziny. Podawać okraszone olejem konopnym lub lnianym.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.