Podchody i wojna. Czy NATO jest jeszcze gwarantem bezpieczeństwa Europy?

Jacek Dziedzina

|

GN 27/2022

publikacja 07.07.2022 00:00

NATO zachowuje się czasem jak drużyna zuchów, a nie najpotężniejszy sojusz wojskowy na świecie. Ostrożnie posuwa się naprzód, badając teren, zamiast stawiać odważne żołnierskie kroki.

Do przywódców państw członkowskich NATO podczas szczytu w Madrycie przemawiał prezydent Ukrainy Wołodymyr Zełenski. Do przywódców państw członkowskich NATO podczas szczytu w Madrycie przemawiał prezydent Ukrainy Wołodymyr Zełenski.
Juan Carlos Hidalgo /EPA/pap

Od wielu lat po każdym szczycie NATO w świat idzie ten sam komunikat: Sojusz pokazał swoją jedność i determinację w obliczu zagrożeń oraz postawił milowe kroki w procesie budowy bezpieczeństwa. Nie inaczej jest tym razem: „historyczny” i „przełomowy” to dwa najczęstsze określenia szczytu w Madrycie. I owszem, nie należy zupełnie lekceważyć decyzji, które zostały tam podjęte, bo część z nich może być wstępem do kolejnych kroków. Mimo wszystko nie przyłączam się do chóru entuzjastów ustaleń madryckiego szczytu NATO. Bo czas na „wstępy” i badanie terenu był 10–15 lat temu. Od co najmniej 8 lat powinny zapadać decyzje, które z Polski i krajów bałtyckich uczyniłyby faktycznych członków pierwszej, a nie drugiej kategorii. A od 24 lutego tego roku, czyli od otwartej agresji Rosji na Ukrainę, nie ma już czasu na rozmyślania, czy wojska natowskie mają posiadać realną zdolność odstraszania agresora na wschodniej flance, czy też poprzestajemy na drobnych kroczkach. Niestety, w Madrycie kolejny raz okazało się, że NATO, idąc do przodu z rozeznaniem zagrożeń, nadal stawia o dwa kroki za mało. Nie z braku odwagi i możliwości, ale z wewnętrznej różnicy interesów.

Rozszerzenie za Kurdów

Problem z oceną decyzji, jakie zapadły w Madrycie, polega na tym, że żadnej z nich nie można uznać za złą czy błędną. Można natomiast wskazać albo ich drugie czy trzecie dno, albo niewystarczalność w obliczu prawdziwych zagrożeń.

Zacznijmy od pozytywów. Nie ma wątpliwości, że zgoda Turcji na otwarcie Szwecji i Finlandii drzwi do członkostwa to ważny sygnał wzmacniający Sojusz Północnoatlantycki. To także dobra wiadomość dla Polski i krajów bałtyckich. Dokładnie miesiąc temu, gdy Turcja stawiała sprawę na ostrzu noża i jej groźba zawetowania akcesji obu krajów wydawała się realna, napisałem, że państwo to ostatecznie nie zablokuje tego procesu, że te groźby to tylko strategia negocjacyjna dla uzyskania zgody na jej warunki – uznania części organizacji kurdyjskich za terrorystyczne i rezygnację z udzielania im schronienia. I okazało się, że swoje Turcy osiągnęli. Bo NATO nie jest tylko sojuszem militarnym, ale również bazarem, na którym bezpieczeństwo poszczególnych członków jest towarem podlegającym wymianie handlowej. Oczywiście od razu trzeba postawić pytanie: czy Zachód zdradził – nie pierwszy raz – Kurdów? Z pewnością tak. Wprawdzie Partia Pracujących Kurdystanu była już wcześniej nie tylko przez Turcję, ale i Zachód uznawana za organizację terrorystyczną, lecz jednak w przypadku działającej na północy Syrii kurdyjskiej milicji YPG (Powszechne Jednostki Obrony), którą Turcja uznaje za syryjski odłam PKK, Zachód nie był już zgodny z oceną Ankary. Głównie dlatego, że YPG przyczyniły się znacznie do pokonania Państwa Islamskiego w Syrii. Fakt ten nie przeszkodził parę lat temu Trumpowi wycofać nagle wojska amerykańskie z północnej części Syrii, wystawiając Kurdów na zmasowane naloty sił tureckich (prowadzone zresztą do dzisiaj), ale jednak YPG były w lepszej sytuacji niż PKK. Teraz to się zmieni.

Wzmocnienie czy ochłap?

To, co nas najbardziej i bezpośrednio interesuje, to zwiększenie obecności amerykańskiej w Polsce i całej wschodniej flance NATO. I owszem, taka decyzja zapadła. W tym być może najważniejsza – ustanowienie stałego dowództwa V Korpusu Sił Lądowych US Army w Poznaniu. Oznacza to, że dotychczasowe Wysunięte Dowództwo V Korpusu Sił Lądowych USA w Polsce zamieni się w stałą kwaterę główną V Korpusu. To bardzo istotna zmiana, bo dotąd najbliższe stałe dowództwo amerykańskie znajdowało się w Niemczech. I z pewnością nie można tego lekceważyć, bo nie jest to tylko ochłap rzucony Polsce. Ale równocześnie trzeba dodać: nie jest to również ten kaliber, którego wymagałaby sytuacja. Bo 300 oficerów amerykańskich wraz z rodzinami (taką informację podał polski prezydent) i ok. 700-osobowym batalionem wspierającym w okolicach Poznania to nie jest siła, która będzie w stanie zapobiec atakowi np. w okolicach przesmyku suwalskiego. Owszem, Joe Biden zapowiedział również wysłanie kolejnych 20 tys. wojsk na całą wschodnią flankę NATO; możliwe, że większość lub połowa trafi właśnie do Polski, co po dodaniu obecnych już 10 tys. żołnierzy amerykańskich będzie istotnym wzmocnieniem. Tyle tylko, że w trzykrotnie mniejszej od Polski Korei Płd. stacjonuje 26 tys. wojsk amerykańskich. U nas zatem już teraz, a nie w nieokreślonej przyszłości, musiałoby znajdować się co najmniej 100 tys. wojsk amerykańskich, by stanowić realną siłę odstraszającą. Być może utworzenie stałego dowództwa będzie wstępem do utworzenia stałych baz wojsk amerykańskich (na razie mają one ciągle charakter rotacyjny), ale jak dotąd nikt takich deklaracji nie złożył. A czas nie pozwala na spokojne obmyślanie strategii, tylko zmusza do szybkiego działania.

Rozumieją to również kraje bałtyckie. Tuż przed szczytem estońska premier przedstawiła dramatyczny scenariusz, w którym w razie rosyjskiej agresji jej kraj byłby praktycznie bezbronny. Zanim przyszłaby pomoc, Estonia mogłaby zostać zrównana z ziemią. Mówią o tym nawet brytyjscy żołnierze, którzy stacjonują w Estonii w ramach sił natowskich: mają świadomość, że jest ich zbyt mało, by odgrywać rolę większą niż tylko cele przeznaczone na rzeź. Po madryckim szczycie nie ma żadnych widoków na realną, a nie kosmetyczną korektę: 20 tys. wojsk amerykańskich na całą wschodnią flankę to ciągle za mało, a zwiększenie do 300 tys. sił szybkiego reagowania miałoby prawdziwą moc rażenia, gdyby zdecydowana ich większość została rozmieszczona we wschodniej flance NATO.

Bałtowie bezbronni

Można tę posuwającą się ostrożnie ewolucję Sojuszu zinterpretować na trzy sposoby. Albo nic nam nie grozi w najbliższej przyszłości i dlatego Amerykanie nie wysyłają tutaj od razu 50–100 tys. żołnierzy. Albo przeciwnie – grozi nam atak, którego nikt jednak nie zamierza realnie odeprzeć – i dlatego ciągle nie ma mowy o stałych bazach, tylko o stałym dowództwie, które zresztą z Poznania łatwo ewakuować w kierunku Niemiec. Albo wreszcie to niezgoda wśród sojuszników na realne wzmocnienie wschodniej flanki blokuje wszelkie prawdziwie odważne decyzje. I nie mam wątpliwości, że to jedna z głównych przyczyn. Przecież ani Niemcy, ani Francja nie mają zamiaru angażować się w ewentualną wojnę tak bardzo, jak gotowi byliby – jeśli już ktoś miałby to robić – Amerykanie i Brytyjczycy. A z kolei w tej drugiej grupie Amerykanie też nie są w pełni zdeterminowani, bo nieustannie mają w tyle głowy słowo „Chiny”.

To wszystko w sumie sprawia, że choć NATO wizerunkowo dokonuje kroków milowych w porównaniu z tym, czym Sojusz był jeszcze parę lat temu, to jednak ciągle odczuwalny jest jakiś niewytłumaczalny od strony strategicznej paraliż. Bo jeśli ktoś naprawdę chciałby bronić Polski i krajów bałtyckich, a najlepiej na tyle odstraszyć agresora, by do obrony nie musiało dojść, to od Estonii, przez Polskę, po Bułgarię stałoby już dzisiaj co najmniej 200 tys. wojsk natowskich, głównie amerykańskich. Podczas szczytu w Madrycie NATO po raz pierwszy wyraźnie określiło Rosję jako wroga i największe zagrożenie. To ważne i przełomowe sformułowanie, ale musi przełożyć się na adekwatne działania. Z całym uznaniem dla tworzonego stałego dowództwa V Korpusu w Poznaniu – oficerowie nie pójdą sami na wojnę. Nie pomogą im towarzyszące im żony i dzieci ani nawet 700-osobowy batalion. Również 20 tys. wojsk amerykańskich nie wystarczy, zwłaszcza że większość z nich stacjonuje w rejonach, które nie muszą być pierwszymi celami w razie agresji.

Koniec niewinności

Jeszcze w czasie pobytu w Madrycie szef polskiej dyplomacji Zbigniew Rau mówił, że stałe dowództwo V Korpusu to początek tworzenia stałych baz amerykańskich w Polsce. Jeśli tak, jeśli faktycznie w poufnych rozmowach zostało to już ustalone, to dobrze. Tyle tylko, że trzymanie takich planów w tajemnicy, a w każdym razie nieogłaszanie ich publicznie, było uzasadnione może 10 lat temu. Ale nie w sytuacji, gdy wojna w każdej chwili może rozszerzyć się poza Ukrainę. Choć minister Rau wyrażał przekonanie, że decyzją o wysłaniu kolejnych 20 tys. wojsk amerykańskich na wschodnią flankę i utworzeniu stałego dowództwa w Poznaniu Amerykanie i całe NATO w końcu uznaje, że umowa NATO–Rosja z 1997 roku nie obowiązuje, to na chłodno patrząc, przyznać trzeba, że ustalenia z Madrytu wyglądają trochę jak nieustanne chodzenie na palcach wokół niedźwiedzia. Sojusz w umowie z Rosją zobowiązał się do nierozmieszczania na stałe znaczących sił w krajach byłego bloku radzieckiego. Z punktu widzenia Moskwy NATO tę umowę już dawno naruszyło, rozmieszczając u nas jakiekolwiek wojska i bazy. Ale biorąc pod uwagę, że to Rosja zerwała umowę (dokonując agresji na sąsiednie kraje i grożąc atakiem krajom NATO), działania Sojuszu sprawiają wrażenie zbyt ostrożnych, zupełnie nieadekwatnych do zagrożenia, które Rosja stwarza tu i teraz. Z całym szacunkiem dla zuchów i harcerzy, „najpotężniejszy sojusz wojskowy w historii” nie może dłużej bawić się w podchody i badanie terenu. Niestety, jesteśmy na wojnie. •

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.