Smoleńsk, pół roku później

Jarosław Dudała, zdjęcia Jakub Szymczuk

|

GN 41/2010

publikacja 13.10.2010 23:31

Ten samolot rozbił się na tysiące kawałków. Nie da się nim już latać. Ale nasze serca - nawet jeśli rozbiły się na tysiące kawałków - to serca z żywej tkanki. Jeśli będziemy je żywić miłością i pamięcią, to kiedyś znów będziemy mogli latać – powiedziała Ewa Komorowska w miejscu, w którym zginął jej mąż.

Smoleńsk, pół roku później

Sobotnie popołudnie 9 października. Niebo nad Smoleńskiem jest jak marzenie lotnika – lazurowe, niczym niebo we Włoszech. Odcina się od niego górująca nad miastem biało-zielona cerkiew. Obok ciągną się mury obronne, pamiętające jeszcze czasy polsko-rosyjskiej wojny z początku XVII wieku. Nowożeńcy robią sobie zdjęcia w parku. A wielki wódz Kutuzow patrzy na to wszystko z wysokości swojego pomnika. Na deptaku, zwanym ulicą Rewolucji Październikowej, przechodniów jest tylko trochę mniej niż żółtych lipowych liści na chodniku.

– Czy ludzie w Smoleńsku mówią jeszcze o kwietniowej katastrofie? Nie tylko w Smoleńsku, ale nawet we Włoszech – mówi Lena Biełkina, młoda gospodyni domowa. – Ludzie mówią, ale coraz rzadziej – jej koleżanka Larysa Michalczuk, pracownica socjalna, jest bardziej sceptyczna. – Pamiętam ten dzień. Mgła była gęsta jak mleko – dodaje. – Szłam właśnie ulicą, kiedy mąż do mnie zadzwonił i powiedział, co się stało. Z wrażenia nie mogłam się ruszyć z miejsca. To był wstrząs. I że to akurat na naszej ziemi… – kiwa głową Wiera Samarina, seniorka miejscowych plastyków, przerywając na chwilę szkicowanie miejskiej panoramy.

Gdzie jest miejsce katastrofy?
Na północy miasta, tuż przy szosie prowadzącej do trasy M1, którą dojeżdża się do Smoleńska zarówno od strony Polski, jak i od strony Moskwy. Tuż przed miejscem tragedii po lewej stronie drogi stoi czołg-pomnik, jakby wyjęty z filmu o czterech pancernych. Szosa w tym miejscu zaczyna się wspinać. Z jej lewej strony rosła ta nieszczęsna brzoza, która ścięła skrzydło prezydenckiego tupolewa. Maszyna zdołała jeszcze przelecieć nad drogą, ale obróciła się na plecy i runęła na brzozowy lasek. Żeby się do niego dostać, trzeba przejechać obok dwóch salonów samochodowych. – Byłem tu, kiedy to się stało. Słyszałem uderzenie – mówi sprzedawca z jednego z nich. – Było tak potężne, że ciężarówka mojego kolegi, która stała niedaleko, przy Urzędzie Celnym, aż się zakołysała – mówi Edmund, polski kierowca tira, który często jeździ do Rosji. – Byłem tu na drugi dzień po katastrofie. Straszny widok. Cały Smoleńsk tu przyjechał. A ile ciężarówek stało przy drodze! Ale policja nie interweniowała – opowiada kierowca. Tuż za autosalonami i stacją benzynową zostawiamy samochód. Dalej idziemy pieszo. Najpierw przez bramę zakładów lotniczych, potem przez betonową płytę postojową, na której śpią niemłode już samoloty i chyba jeszcze starsze cysterny. Tuż za wyłomem w murze znajduje się miejsce, w którym spadł prezydencki samolot. Pośrodku wybrukowanego placyku umieszczono jakby namiastkę pomnika – bladoróżowy granitowy głaz. Dookoła – kwiaty, znicze, krzyże. A dalej, wśród drzew, widać świeżo ogołocone pole. To właśnie tu roztrzaskała się prezydencka maszyna. Miejsce to, wraz z częścią okolicznych zarośli, otoczone jest biało-czerwoną taśmą. Polscy archeolodzy mają tam prowadzić badania. Powierzchniowe – jak zaznaczają. Żadnych wykopalisk, żadnego rycia w ziemi. Teren ogrodzony taśmą wydaje się mały – to jakieś 150 na 50 metrów. – Dlaczego taki mały? Taki wyznaczyli polscy archeolodzy – mówią Rosjanie.

Nawet żarówek już nie ma

Do miejsca katastrofy można dotrzeć także okrężnie, drogą z betonowych płyt, zbudowaną dla ciężkiego sprzętu, którego trzeba było użyć, żeby wydostać wrak tupolewa z miejsca katastrofy i przewieźć go na płytę lotniska. Dopiero niedawno zbudowano nad nim zadaszenie. I dopiero od niedawna jest to teren ściśle strzeżony. Do wraku więc się nie dostaniemy. Ale możemy przejść do pasa, którym podchodzi się na tym lotnisku do lądowania. A może raczej: podchodziło się. Bo dziś w żółtych lampach naprowadzających lądujące maszyny nie ma nawet żarówek. Przynajmniej w niektórych z nich. Obok plączą się strzępy zasilających je niegdyś kabli. Jeden rząd lamp zawieszony jest na drewnianej konstrukcji, która wygląda jak stara drewniana szopa, od której częściowo odpadły ściany. Idziemy ku progowi pasa startowego. Wokół wysokie trawy i młodziutkie brzózki, rosnące gęsto jak polskie pokrzywy. Do krawędzi pasa można jeszcze dojść. Swobodnie chodzą tamtędy na skróty właściciele pobliskich działek i garaży. Ale dalej podejść nie sposób – strażnicy pilnują.

Znów będziemy latać
10 października, południe. Pół roku po tragedii członkowie rodzin ponad 50 ofiar katastrofy (w sumie około 170 osób) przybywają do Rosji. Chcieli wylądować w Smoleńsku. Nie mogli. Ich samoloty lądują w Witebsku. Stamtąd, wraz z pierwszą damą Anną Komorowską, jadą do Smoleńska, do wraku prezydenckiego samolotu. – Rozbił się na tysiące kawałków. W tym samym momencie na tysiące kawałków rozbiło się nasze życie. I na tysiące kawałków rozbiły się nasze serca. Wracamy właśnie od wraku. Widzieliśmy te połamane szczątki, poplątane kable. Tego samolotu nie dałoby się już złożyć tak, żeby dało się nim latać. Ale nasze serca – nawet jeśli rozbiły się na tysiące kawałków – to serca żywe, z żywej tkanki, która się odnawia. Ważne tylko, czym ją żywimy. Jeśli żywimy ją miłością, pamięcią, to nasze serca będą się odnawiać. I wierzę, że kiedyś znów będziemy mogli latać – mówi Ewa Komorowska, inicjatorka tej pielgrzymki, wdowa po poległym w Smoleńsku wiceministrze obrony narodowej. A potem śpiewa. Gdy ks. Wojciech Drozdowicz czyta Psalm 25 („Do Ciebie, Panie, wznoszę moją duszę..”), ona śpiewa. To śpiew bez słów. Jak przejmujące łkanie, wypowiadające ból, którego nie sposób wyrazić słowami. Nie jest to śpiew amatorski, raczej w pełni profesjonalna wokaliza. A jednak słychać wyraźnie, że tym razem Ewa Komorowska śpiewa sercem, a nie szkolonym przez lata gardłem. Gdy kończy bolesny lament, lekko się uśmiecha.

Z Bogiem bądźcie
Modlitwę-pożegnanie wypowiada Kornelia Pilch, żona poległego w katastrofie ewangelickiego pastora ks. Adama Pilcha. – Wierzymy, że w tej ostatniej chwili nie byli sami. Że byli z nimi aniołowie, którzy zanieśli ich do Ciebie. To jest nasza nadzieja – modli się, i dodaje: – Z Bogiem bądźcie, aż się zobaczymy znów. Tą samą nutą brzmi czytanie ze Starego Testamentu. Hiob, choć zdruzgotany, wyznaje: „Ja wiem, wybawca mój żyje. Potem me szczątki skóra odzieje i moim ciałem Boga zobaczę. To właśnie ja go zobaczę!”. Przemawiają pierwsze damy Polski i Rosji. Swietłana Miedwiediewa podkreśla, że ona, jej mąż i wszyscy Rosjanie dzielą z Polakami żal i ból. Anna Komorowska wyraża nadzieję, że pielgrzymka rodzin ofiar katastrofy przyniesie ukojenie. W trakcie ekumenicznego nabożeństwa głos zabiera ewangelicki duchowny, ks. Witold Twardzik, a modlitwę kończy błogosławieństwo prawosławnego biskupa Smoleńska Teofilakta. Pod pamiątkowym głazem i przy brzozie, rosnącej najbliżej miejsca katastrofy, składane są kwiaty i znicze. Są tam również fotografie tych, co odeszli. Ktoś zostawił w tym miejscu obrazek Jezusa Miłosiernego, ktoś inny – parę kasztanów.

Komu bije dzwon
Po rozmowie prezydentowych pielgrzymka udaje się do Katynia, by złożyć hołd czterem tysiącom pochowanych tam polskich oficerów, ofiar stalinowskiego ludobójstwa. Hołd, którego nie zdołali złożyć uczestnicy lotu z 10 kwietnia. Izabella Saryusz-Skąpska, wnuczka ofiary zbrodni katyńskiej i córka ofiary tragedii smoleńskiej, tłumaczy symbolikę znajdującego się tam pomnika. Jego główne elementy to: krzyż, stół ofiarny oraz Brama Pamięci – pęknięta na pół żeliwna ściana z wypisanymi na niej nazwiskami ofiar Katynia. Pod nią, w głębi ziemi, zawieszony jest Dzwon Pamięci. Tym razem bije on nie tylko dla ofiar Katynia, ale także dla poległych w katastrofie smoleńskiej. Odtąd już zawsze będzie bił i dla jednych, i dla drugich.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.