Uciekalismy jak szczury

Marcin Wójcik, zdjęcia Henryk Przondziono

|

GN 21/2010

publikacja 26.05.2010 09:24

Małgorzata Mokry stoi na asfaltowym brzegu zalanego Bierunia blada i smutna. – Nie mam żadnych planów, będę patrzeć, jak woda zabiera 30 lat mojego życia. Tyle mogę zrobić.

Uciekalismy jak szczury

Kiedyś były głównie drewniane płoty, najczęściej z olszyny lub dębu, sztachety heblowane, szpiczaste od góry. Ci majętniejsi decydowali się na siatkę: dobry sposób na zatrzymanie nieproszonych gości – żaden zając, pies czy jeż nie miał szans przedostać się na teren posesji. Obecnie tradycyjnych płotów jak na lekarstwo, coraz mniej i siatek. Są za to ogrodzenia murowane, z elementami żelaza oraz drewna. Są też piękne żeliwne i szpiczaste płoty. To niemal kowalstwo artystyczne, szalenie droga inwestycja.

Nam właśnie najbardziej dokuczyły ogrodzenia zrobione przez kowala, które drapały po dnie wojskowych łodzi. Raz nawet zatrzymaliśmy się na bramie wjazdowej do posesji. Piękny to musiał być dom, pewnie z przystrzyżonym trawnikiem, ławeczką, ścieżkami wysypanymi białym żwirem. Trudno stwierdzić, ile miał pięter. W każdym razie udało nam się podpłynąć pod sam strych.

Dziecko nie chce czekać

Marcin Pacyna, trzydziestokilkulatek, wysoki, barczysty, krótko ostrzyżony, chłop z krwi i kości. Mieszka w jednym z bloków w Czechowicach-Dziedzicach w woj. śląskim. W lutym wybudował sobie domek holenderski na terenie Rodzinnego Ogrodu Działkowego „Apollo-Camping”, tuż obok domku swojego taty. Na nieszczęście dla Marcina, „Apollo” przegrał wojnę z Wisłą i Iłownicą.

Prawdopodobnie drewniany domek odkleił się od ziemi i dryfuje, tak samo jak gołębnik ojca. Szkoda gołębi, zostały w środku. Szkoda też ojca – chodzi po nasypie torów kolejowych, wpatruje się w ogródki i płacze. Uwierzyć nie może, że to, co pielęgnował od ponad 20 lat, w ciągu kilku godzin znalazło się pod wodą. – Miałem w styczniu operację kręgosłupa, ale mimo to na wiosnę wszystko porobiłem w ogrodzie – ojciec Marcina chowa w spracowanych dłoniach twarz.

Syn mówi bez emocji o utopionych pieniądzach, o wieży stereo, która została w środku. Myślał, że z żoną będą przyjeżdżać tutaj w wakacje na grilla. Podkreśla, że domek, wieża, gołębie, ogródek to nic w porównaniu z tym, co spotkało ludzi, którzy stracili wszystko. Dziękuje, że jego rodziny woda nie zalała.

Nagle Marcinowi łamie się głos i widać łzy. Okazuje się, że powódź też może mu wszystko zabrać. Żona tak się przejęła, że trafiła do szpitala. Jest w piątym miesiącu ciąży, a dziecko chce się już urodzić. – Trzy lata się staraliśmy!

Jeszcze w nocy z wtorku na środę, w pobliżu „Apollo-Campingu”, trwała ewakuacja ludzi i zwierząt. Świnie i krowy zabrała wojskowa amfibia. O ile ludzie wiedzieli, co się dzieje, to w zachowaniu zwierząt widać było taki strach, jakby obok strzelały armaty. Przerażały wyjątkowo smolista noc, deszcz, świdrujące koguty straży, karetek. No i jeszcze te biedne zwierzęta, które trzęsły się jak galareta.

Nie mniej przerażeni gospodarze poklepywali krowy po grzbietach, jakby chcieli im dodać otuchy, powiedzieć do ucha, że jutro woda opadnie i wrócą na swoje pastwiska. – Moja obora stoi najwyżej, więc sąsiedzi przygnali do niej bydło – opowiada Antoni, przekrzykując deszcz i amfibię. – Teraz żołnierze przewieźli krowy sąsiadów, bo stały jako pierwsze od wejścia. Moje dalej są w oborze. Podobno skończyli ewakuację? – pyta wystraszony. – A z krowami została żona – dodaje.

Historyczne odkrycie Bogusławy
Dom Andrzeja i Haliny Jachników to cukiereczek, widać go z nasypu kolejowego, blisko ogrodu „Apollo-Camping”. Kiedy przyszła fala, zdążyli tylko zdjąć drzwi wejściowe i wynieść je na piętro. W ten sposób udało im się uratować kilka tysięcy złotych. Dobre i tyle w morzu strat. W środę 19 maja od rana stali nad brzegiem zatopionych Czechowic-Dziedzic. Czekali na swoją kolej, aż strażacy przewiozą ich łodzią do domu, a z nimi cały majątek: dokumenty, kurtkę. – Chcę już być na swoim. Wierzę, że na pierwsze piętro woda nie doszła – pociesza się Halina, ukradkiem ocierając łzy. Czekając na łódź, opowiada historię sąsiada, pana Zbyszka, który mieszka w ponadstuletnim domu. W roku 1911 dom ten był zalany. Jak na ironię, w prawie okrągłą rocznicę tamtego potopu wielka woda znowu o sobie przypomniała.

Niedaleko Jachników mieszkają Piotr i Bogusława, małżeństwo. Płyniemy z nimi do domu. Mało mówią, tylko patrzą na ledwo wystające żeliwne płoty, znaki drogowe, okna, które zrównały się z lustrem wody. Siedzą zgarbieni na łodzi, smutni, bladzi, w czerwonych kamizelkach ratunkowych. Bogusława oficjalnie nie płacze, ale po policzku płyną jej łzy. Ożywiają się na chwilę, kiedy w kakaowej wodzie dostrzegają dach swojego samochodu. – O, to on! Nie odpłynął daleko – brzmi jak pocieszenie.

Małżeństwo jeszcze nigdy nie wpływało do domu. Piotr mówi, że brama otwarta, więc „cała naprzód!”, łódź nie zawiesi się. Za chwilę Bogusława dokona historycznego odkrycia, które wymusi zmianę wielu książek, zwłaszcza tych dla dzieci. Na ścianie od strony ogrodu zauważyła armię ślimaków, które ślizgają się w górę i uciekają przed wodą. – A wszyscy myśleli, że to takie powolne stworzenia – uśmiecha się wreszcie.

Western i Księga Guinnessa

Eugeniusz Tomala z Jedliny koło Bierunia ma dom nad rozlewiskiem, uroczysko nie z tej ziemi. Do sąsiadów spory kawałek, pola, łąki i dwie rzeki obok – Wisła i Gostynka. Ta ostatnia łączy się opodal z królową polskich rzek. Od dwóch dni Tomala czeka, aż woda wedrze się na teren gospodarstwa. Nie śpi, nie je, jest jak nakręcony. Ciągle biega, nawet gdy siedzi, to się wierci, trudno złapać z nim kontakt wzrokowy. Nie można go zatrzymać, tak jak nie da się zatrzymać wody, która powoli podtapia zabudowania.

Najbliżej wałów przeciwpowodziowych stoi chlew, za nim duży murowany dom, a obok stary, też murowany. Ma ponad 100 lat i był niejeden raz podtapiany, co daje nadzieję, że i tym razem przetrwa, on i wszystko, co w obejściu. Kilka lat temu starą chałupę wykorzystano podczas nagrywania westernu, z czego Eugeniusz jest dumny. Nie kryje też dumy z tego, co zrobił przedwczoraj, w poniedziałek, o czym powinna się dowiedzieć komisja kwalifikująca do Księgi Guinnessa.

Tomala jeszcze nigdy w życiu w ciągu kilku godzin nie przytulił do piersi tylu świniaków. Razem z rodziną do drugiej w nocy wynosił na strych zwierzęta. Nie były aż tak duże, młodzież sama. Niemniej jednak schody strome, wysoko, ślisko, tucznik nieporęczny. Szczęście, że maciory pojechały do gospodarzy w głąb wsi, również te, które za parę dni mają się prosić. Młodzieży nie było gdzie ewakuować, więc hodowca pomyślał, że woda na strych nie dojdzie. Miał rację.

Pomysłowy gospodarz mówi, że dwa lata temu spotkało go szczęście w nieszczęściu, o czym się właśnie przekonywał. Chodzi o trąbę powietrzną, która porwała z chlewu dach. Pisały o tym gazety. Gdyby nie miał nowego dachu, to nie mógłby wynieść na strych inwentarza, bo warunki lokalowe na to nie pozwalały. Kto by pomyślał, że w czasie powodzi będzie chwalił trąbę powietrzną, którą niedawno tak soczyście przeklinał.

Gęsi na nowy początek

Tak jak żeliwne ogrodzenia zagrażały wojskowym łodziom, tak równie niebezpieczne okazały się pływające krzesła, klatki na króliki, drzwi, furtki. A w Bieruniu Nowym ulicami dzielnicy domków jednorodzinnych płynął czerwony fotel – taki, w który człowiek wbija się wieczorem z pilotem w ręku i herbatką. Może zrobiony był w Kalwarii Zebrzydowskiej, bo to nie aż tak daleko stąd? Nieważne. Ważne, że na fotelu siedziały ślimaki i trzymały ster, dryfując w stronę brzegu, gdzie stała Małgorzata Mokry. Może to nawet był jej fotel, ale zabrakło nam odwagi, by zapytać wprost.

Małgorzata Mokry do tej pory nie wiedziała, co to bezczynność. Pracuje w Mysłowicach jako pielęgniarka w szpitalu i nawet, kiedy pacjenta nie da się uratować, zawsze można mu pomóc: potrzymać za rękę, przetrzeć spocone czoło, porozmawiać, podać szklankę wody. Dzisiaj, chyba po raz pierwszy w życiu, była bezradna i to w obliczu własnej tragedii. Stała nad brzegiem Gostynki w Bieruniu Nowym i patrzyła na zalany po pierwsze piętro dom. Od patrzenia wpadła w histerię. – Nie mam sił, by żyć! – krzyczała z bólu.

Gostynka zalała dom Mokrych – parter i pierwsze piętro. Dom sąsiadki był niższy, więc wystaje tylko komin. Gdyby nie alarm sąsiadki, to podtopiłoby syna, który mocno spał na parterze. – Mąż miał bażanty, pawie, króliki, śliczne kaczki mandarynki. Nie zdążyliśmy ich wypuścić z klatek. Dlaczego nikt nas nie ostrzegł!? – woła Małgorzata. Obok niej stoi mąż, Jerzy. Czekają na syna. Popłynął łódką po pracę dyplomową, która została w komputerze. Trudno, żeby miał ją pisać na nowo.

Kiedy przyszła fala, państwo Mokry zdążyli uratować siebie, psa, papugę, akt własności domu i zaledwie tygodniowe gęsi. – W tym roku przypada nasza 30. rocznica ślubu – mówi Małgorzata. – Przez te lata ciężko pracowaliśmy na ten dom, rezygnując z wakacji, przyjemności. Będziemy zaczynać wszystko od nowa, z gęsiami i aktem własności w ręku.

Zainteresujcie się nami

Małgorzata Mokry ma pretensje do jednej z telewizji, bo – oglądając rano program informacyjny – nie słyszała, by ktoś mówił, jak tonie Bieruń. Przecież zalało tam około 500 domów. Ucieszyła się, gdy powiedzieliśmy, że jesteśmy z prasy. – Niech świat się dowie, co tutaj przeżywamy, i niech przeczyta, że nas nikt nie ostrzegł w porę, że uciekaliśmy jak szczury w tym, co mieliśmy na sobie. Proszę o tym napisać – przypomina. Powodzianie nie mają pretensji do strażaków i żołnierzy. Najczęstszymi adresatami wszelkich pretensji są władze gminy, powiatu czy miasta, centra zarządzania kryzysowego.

Łukasz Thomke i Krystian Laby mają po 16 lat, na plecach, wielki napis „STRAŻ”. Widać, że są przejęci do szpiku kości tym, co dzieje się wokół. Należą do OSP Świerczyniec. To ich pierwsza tak poważna akcja. Ratują Jedlinę i okoliczne wioski przed Gostynką. Z potrzeby serca wszystko chcieliby robić naraz i chwała im za to. Strażacy z PSP są opanowani, niektórzy to weterani takich akcji w Polsce, Czechach, w Niemczech. Mimo doświadczenia, mówią, że nie da się obojętnie uczestniczyć w akcji ratowania życia, zwłaszcza że przy okazji można stracić własne.

Spisek natury

Gdy płynie się po Chełmie Małym koło Bierunia, w oczy rzucają się dachy nowych domów, chyba jeszcze nieotynkowanych. Trudno stwierdzić, bo kakaowa woda przyległa do ścian. Przy jednym z najwyżej położonych domów błyskają dachy kilkunastu samochodów. – Ludzie, widząc nadchodzącą falę, podjeżdżali w najwyższe partie. Myśleli, że woda nie dopłynie aż tak wysoko – mówi jeden z żołnierzy jednostki ratunkowej. Na ulicach nie widać żywego ducha. Pływają wiaderka z piaskownicy, dywany, furtki, równo porżnięte drewno do pieca, martwe krety. Woda rozmywa górę obornika przy jednym z gospodarstw. – Wzięliśmy z domu tylko ubrania – mówi Monika Głos-Ganobis. – Brat zdążył jeszcze wynieść na strych dwa psy i kota. Siedzą tam i nie myślą, żeby walczyć ze sobą. Jednoczą się w obliczu tragedii. Coś mi to przypomina – śmieje się nerwowo Monika.

Mieszkańcy Chełma Małego byli zdumieni, bo przecież mała Przemsza nie wezbrała aż tak bardzo. Szybko jednak wpadli na trop spisku natury. Przemsza okazała się koniem trojańskim, bo cofnęła się nią Wisła. Winą obarcza się też kopalnię „Piast”. Ludzie uważają, że to przez nią w ostatnich latach obniżył się teren, co zresztą widać gołym okiem. Mama Moniki, Małgorzata Głos, pamięta czasy, kiedy było w miarę płasko, bez żadnych spadów, jak teraz.

Na razie marz

Powódź sprawiła, że wczoraj wszyscy – bez względu na faktyczny stan – mieli przepiękne domy, ogrodzenia, bramy, samochody, panele w przedpokoju, króliki. Dzisiaj jest woda, muł, śmieci, padlina, wilgoć, stęchlizna, smród. W tych warunkach ludzie wolą uciekać do wspomnień. Pewnie dlatego Sabina z Czechowic-Dziedzic całą drogę uśmiechała się przez łzy, kiedy płynęła z nami łodzią, z domu na ląd. Przypominała sobie ulice i ogrody sąsiadów. Kilka razy powtórzyła, że chodziła tędy codziennie do szkoły, że tam stała altanka, ławeczka...

W najbliższych tygodniach Sabina, jej rodzice i kilkaset tysięcy powodzian z całej Polski usłyszą, że z trudnego doświadczenia powinni wyciągnąć wnioski i żyć przyszłością, wyprzeć przeszłość, marzyć o dniu jutrzejszym... Właśnie tak: słońce grzeje, ale nie dokucza aż tak bardzo. Helena Pastuszka idzie na grządki po natkę pietruszki, potrzebuje jej do rosołu z młodego koguta. Pozdrawia sąsiadkę zza żelaznego płotu – Małgosię Mokry, która wróciła z pracy i układa na hamaku listę gości na przyjęcie z okazji 30. rocznicy ślubu. Obok opierzone gęsi biją się z mandarynkami męża o soczystą dżdżownicę. Aha, no i rodzice są dumni z syna, bo nie zatonął podczas obrony pracy dyplomowej.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.