Byłem w piekle

Tomasz Rożek, zdjęcia Józef Wolny

|

GN 18/2010

publikacja 04.05.2010 14:33

Kataklizm zabił przynajmniej 230 tys. ludzi. Ponad milion straciło dach nad głową. Ale najgorsze dopiero nadchodzi.

Byłem w piekle Józef Wolny

W połowie stycznia kilka kilometrów od stolicy Haiti Port- au-Prince zatrzęsła się ziemia. Domy składały się jak domki z kart. Inne rozsypywały się w pył. Miasto zamieniło się w gruzowisko, pod którym umierali ludzie. Niektórych do dzisiaj nie wydobyto. W Port-au-Prince znaleźliśmy się trzy miesiące po trzęsieniu ziemi. W przeddzień oficjalnego rozpoczęcia szkoły. Na samym początku pory deszczowej.

Więzienie – to słowo pasuje do Port-au-Prince. Ci, którzy tutaj mieszkają, nie mają gdzie uciekać. Na prowincji panuje trudna do opisania bieda. Nawet ci, którzy mają kawałek ziemi, nie potrafią z niego przeżyć. Kiedyś żyzny kraj dzisiaj stał się pustynią. Haitańczycy z biedy wycięli praktycznie wszystkie drzewa. To jedyne miejsce w strefie podzwrotnikowej, które ma poważne problemy z wodą. Deszcze padają i zmywają glebę wraz z uprawami. Naszym przewodnikiem, kierowcą i tłumaczem jest Jonas, 20 letni-chłopak o czarnej jak kawa skórze.

Tragedia młodych

– Gdzie chcecie jechać? – pyta Jonas, zanim jeszcze zdążyliśmy się przywitać. Chciałoby się odpowiedzieć „wszędzie”, ale Port-au-Prince to bardzo duże miasto. Przed trzęsieniem ziemi mieszkało tutaj około 1,5 mln ludzi. A może 2 mln?

Tego nikt nie wie, bo w Haiti nawet przed katastrofą nie działały urzędy państwowe. Dzisiaj szacuje się, że w stolicy Haiti bez dachu nad głową mieszka ponad milion ludzi. Głównie młodych, bo społeczeństwo haitańskie jest bardzo młode. Ponad 60 proc. to ludzie poniżej 18. roku życia.

Ci, którzy przeżyli, egzystują na rozciągających się kilometrami polach namiotowych. Namiot tutaj to często kilka patyków przykrytych brezentem. Luksus to kilka ułożonych pustaków przykrytych blachą falistą. W ciągu następnych dni odwiedziliśmy kilka takich obozów. Smrodu odpadków, zwierząt, ekskrementów nie da się łatwo opisać. Wychudzone psy w poszukiwaniu jedzenia, nawet świnie grzebiące w górach odpadków. No i dzieci. Chodzą za nami krok w krok. Chwytają za nogi.

Proszą o pieniądze i pokazują, że są głodne. Koniecznie chcą, żebym zapamiętał ich imię. Tak jak gdyby coś to zmieniało. – Czy ludzie tutaj głodują – pytam. – Jedzenie jest rozdawane, ale w niewielkich ilościach. Trzeba długo czekać w kolejce. Czasami dystrybucja jest wstrzymywana – odpowiada Jonas. Później dowiedziałem się, że w ten sposób międzynarodowe siły wojskowe walczą z bandami, które przejmują jedzenie i nim handlują. Cierpią najbiedniejsi.

Tu rządzi chaos

Idę przez największe obozowisko, jakie kiedykolwiek widziałem. Czuję się obserwowany. Nie wiem dlaczego, ale czuję się też winny. Nie trzęsieniu ziemi. Jestem biały wśród czarnych. Jestem przedstawicielem tych, dla których Haiti było warte zainteresowania tylko wtedy, gdy dawało zyski. W czasach kolonialnych uprawa trzciny cukrowej na tej małej wyspie dawała Francji kilkadziesiąt procent całego dochodu narodowego! Dzisiaj jestem przedstawicielem tych, dla których Haiti mogłoby nie istnieć.

Dla tych biedaków pochodzę z innego świata. Świata dobrobytu i szczęścia. Nie czuję agresji. Większość chętnie opowiada o swoim nieszczęściu, a może krzyczy o pomoc? Czasami zerkam do wnętrza namiotów przez podziurawione szmaty czy drzwi zbite z kilku nadpalonych desek. Nie chcę wchodzić. Takiego życia Haitańczycy się wstydzą. Za moimi plecami właśnie przejechał tap-tap – bajecznie wymalowany niewielki autobus. Z tyłu wizerunek Jezusa i podpis „Jezu, ufam Tobie”.

W ponadmilionowym mieście tylko główne drogi są asfaltowane, przeważająca większość nie ma nawet bruku. Po ulicach poruszają się tylko mocno zdezelowane auta terenowe i pickupy. Czasami przemknie, wzbijając tumany kurzy, kolumna eleganckich i nowoczesnych samochodów należących do ONZ czy którejś z wielu organizacji pomocowych.

Estera prosi o podpis
Jedziemy ulicą Rue du Dr Aubry. A właściwie tym, co po niej zostało. Ledwo mijają się tu dwa samochody. Po obydwu stronach, na ulicy i chodniku, ludzie sprzedają to, co udało im się wynieść z zawalonych budynków. Nie tylko swoich. Uliczny zgiełk, kurz i smród spalin jest nie do wytrzymania. Dopiero 9 rano, a temperatura na pewno przekracza 30 stopni. Po lewej stronie, na wzgórzu, stoją ruiny katolickiej katedry Notre Dame. W Port-au-Prince każde miejsce, gdzie nie ma gruzu, zajmują ludzie. Pod katedrą zaczepiła mnie siedmioletnia Estera. Tak jak 60 proc. Haitańczyków nie potrafi pisać ani czytać. Prosi, żebym napisał jej imię w swoim notesie. Matka Estery, 42-letnia Elen, przed katastrofą zajmowała się handlem. Straciła wszystko. Z czego żyją? Z darów i z dziennikarzy. Wielu przyjeżdża oglądać katedrę. Niektórzy dadzą dolara.

Mężczyzna pracować nie musi

Położona na wzgórzach dzielnica bogactwa i luksusu Petionville nie została zniszczona przez trzęsienie ziemi. Dzielnice biedoty zostały zrównane z ziemią. W zarządzanym przez archidiecezję (wyjątkowo źle) szpitalu św. Franciszka wciąż nie uprzątnięto ruin oddziału pediatrycznego. Pod nimi są ciała przynajmniej 200 małych pacjentów. Sprząta się za to ruiny luksusowego pałacu prezydenckiego w samym centrum miasta.

Prezydentowi Haiti René Prévalowi nic się nie stało. Przed pałacem do niedawna rozciągał się największy i najpiękniejszy park stolicy. Dzisiaj rozciąga się morze ludzkiej krzywdy. Przy nim sprawnie prowadzony przez ewangelicką organizację Mision Resate szpital polowy. Przed szpitalem długa kolejka. Codziennie pomaga się tutaj przynajmniej 500 pacjentom.

Na swoje przyjęcie czeka w upale 19-letnia Fabien. Jest w 9 miesiącu ciąży i mieszka pod namiotem sama. Później dowiem się od mieszkającego ze swoją rodziną od 13 lat w Haiti amerykańskiego misjonarza świeckiego (katolika) Patricka Moynihana, że tutaj mężczyźni rzadko się żenią. Gdy pojawiają się trudności (np. z pracą) czy rodzinne obowiązki (jak chociażby dziecko), po prostu opuszczają swoje partnerki. Tutaj kobieta musi być silna i zaradna. Najważniejsze dla niej jest utrzymanie przy sobie syna. Bo tylko on może zagwarantować względną stabilizację na starość. Tyle tylko, że „utrzymywanie” syna polega na demoralizującym hołubieniu go. Młody mężczyzna, jak książe, nie ma żadnych obowiązków. Cała praca jest na głowie jego sióstr. I koło się zamyka. Kobiety pozostają silne, a mężczyźni… nieodpowiedzialni.

Nadzieja w edukacji
Patrick Moynihan prowadzi na peryferiach Port-au-Prince szkołę. W Haiti nie ma darmowej edukacji. Większości społeczeństwa nie stać na czesne. Szkoły znajdują się tylko w większych miastach. Szkoła Patricka Moynihana jest bardzo nietypowa. Ma internat, symboliczne koszty edukacji i naukę przedmiotów w kilku językach obcych. Dzieci uczą się średnio 8 godzin dziennie.

Zwykłe szkoły pracują 2–3 godziny dziennie. Tego samego dnia byliśmy też w szkole prowadzonej przez siostry salezjanki. Siostry żyją i uczą dzieci pod namiotami. Haitańczycy są w stanie poświęcić wszystko, by wykształcić przynajmniej jedno dziecko w rodzinie. W dniu, w którym odwiedzaliśmy szkoły, rozpoczynał się, po trzymiesięcznej przerwie, spowodowanej trzęsieniem ziemi, rok szkolny. Na ulicach można było zobaczyć czysto ubranych chłopców. Pięknie uczesane dziewczynki. Wiele z nich mieszka w obozach. Jak udaje się ich rodzicom dbać o dzieci w takich warunkach?

Szkoła salezjanek znajduje się na granicy najbardziej niebezpiecznej dzielnicy miasta Cité Soleil. Tutaj rządzą gangi. W pewnym momencie wyprzedzają nas policyjne pickupy. Na pace jednego z nich poukładane jeden na drugim trupy kilku mężczyzn. W czasie trzęsienia ziemi w Port-au-Prince zawaliło się przeludnione więzienie. Do i tak dużej grupy lokalnych przestępców dołączyli ci najgroźniejsi z więzienia. Policja właśnie złapała, osądziła i skazała kilku z nich.

Dramat dopiero nadejdzie

Richard Roy, lekarz z kanadyjskiego Czerwonego Krzyża powiedział mi, że pracując od 30 lat nie widział tylu umierających dzieci, ile przez ostatni miesiąc. W Haiti wskaźnik umieralności niemowląt jest jednym z najwyższych na świecie. Trzęsienie ziemi tylko pogorszyło sytuację. Trzęsienie ziemi to katastrofa naturalna. Teraz zacznie się katastrofa ludzka. Rozpoczyna się pora deszczowa. Z powodu braku drzew błoto spływa ze zboczy, a wraz z błotem prowizoryczne obozowiska. Pola namiotowe zamieniają się w bagna, w których będą wylęgały się choroby.

Jak pomóc Haitańczykom? Dawać pieniądze? Jedzenie? Budować domy? Kształcić elity? Od czego zacząć, gdy potrzebne jest wszystko? W tym przeludnionym mieście, śmierdzącym spalinami, zgnilizną i nędzą, żyją w beznadziei setki tysięcy ludzi. Kwitnie przestępczość, w tym seksualna, a o jedzenie trzeba toczyć boje. Brak kanalizacji, brak dostępu do czystej wody, brak… w zasadzie wszystkiego.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.