Traktat o obieraniu marchwi

Marcin Wójcik, zdjęcia Jakub Szymczuk

|

GN 52/2009

publikacja 23.12.2009 20:01

Jako kilkunastoletnia dziewczyna tańczyłam boso przy tym samym piecu. Który to mógł być rok? – zastanawia się pani Stefania, dokładając węgla do ognia. – Nie aż tak dawno, chyba 1957.

Traktat o obieraniu marchwi Obieranie marchwi w domu państwa Galów to okazja do rozmów i wspomnień fot. Jakub Szymczuk

Po niewielkiej kuchni i sąsiadującej z nią izbie rozeszła się fala ciepła. Na zewnątrz trzyma mróz. Zimową porą Wygoda przypomina bardziej świat z baśni Andersena niż wieś położoną między dwiema aglomeracjami – Łodzią i Warszawą. Z podwórka dobiega ujadanie Prezesa. Stefania Gala dyskretnie zerka w okno, nie przestając szorować ceraty na stole. Na wiejskiej drodze nie widać żywego ducha. Pewnie Prezes zobaczył wróbla albo denerwuje go gęganie gęsi, zamkniętych w kurniku z powodu mrozów. Na czystym stole ląduje marchew. Do drugiego dania ma być gotowana jarzynka z masłem. Gospodyni, zaraz po miłości do męża, dzieci i wnuków, wymieniłaby zapewne jarzyny. Ma spory zagon za domem.

To takie jej zielone królestwo – niestety, osłabione licznymi bombardowaniami z powietrza, które trwają od lat 60. Pewnie nikt tego już nie pamięta, ale – między Łodzią a Warszawą – na ziemniakach państwa Galów po raz pierwszy znaleziono w tej okolicy stonkę. – Najpierw zamknęliśmy szkodnika w słoiku – wspomina mąż Stefanii, Andrzej. – Później przyszedł ją obejrzeć sołtys, który zawiadomił nawet Warszawę. W mgnieniu oka pojawiła się specjalna komisja, aby obejrzeć to cudo – śmieje się staruszek. Pewnie stonka przyleciała z Ameryki samolotami. Pani Stefania z roku na rok coraz więcej czasu musi poświęcać jarzynom. I pomyśleć tylko, że wszystkiemu są winne samoloty. A cóż dopiero będzie się działo na grządkach Galowej, kiedy w 2011 roku wybudują lotnisko w pobliskim Sochaczewie? Ale nikt nie martwi się na zapas. W całym domu słychać, jak ostrze jarzyniaka czyści marchew. W Programie Pierwszym Polskiego Radia obiecują, że ostatni sygnał będzie oznaczał godzinę dwunastą.

Działamy jak porządna firma
W Radiu Zet o 12.00 nie ma hejnału, są tylko wiadomości. Podobnie w innych stacjach należących do sieci Eurozet. Maćkowi Michałowskiemu, który pracuje w Eurozecie, brak hejnału nie przeszkadza. Jego żonie również, mimo że Kasia od godziny 12.00 coraz częściej spogląda na zegarek. Jeszcze godzina, może dwie, i wyjdzie do domu. Pracuje od 5.00. Jest dziennikarką Radia Złote Przeboje. Trzyma rękę na pulsie stolicy, tzn. czyta najświeższe newsy, informuje warszawiaków o korkach, wydarzeniach kulturalnych, prowadzi programy publicystyczne, zaprasza zarówno mało znanych, jak i sławnych. Michałowscy pracują na wysokich obrotach, mają synka Karola i mnóstwo dodatkowych zajęć. Maciek zaangażował się w kilka projektów telewizyjnych. Pracował przy udźwiękowieniu programu „Koniec końców”, który emitowała TVP. Teraz robi to samo, ale przy Konfrontacji Sztuk Walki, transmitowanej przez Polsat.

– Działamy jak porządna firma, wszystko musi być zorganizowane i zaplanowane, nie możemy sobie pozwolić na spontaniczność – mówi Kasia. – Kiedy wychodzę rano do pracy, Karolka przejmuje mąż. Przed 9.00 przychodzi opiekunka i Maciek może jechać do radia. Ja staram się być w domu nie później niż o 14.00. Zdarza się, że Maciek wraca o 22.00. Wyścig z czasem to domena ludzi młodych. Często zaczyna się zaraz po wyjściu z banku z pozytywną decyzją kredytową. Tych pozytywnych decyzji może być kilka: mieszkanie, samochód, lodówka. – Jesteśmy pokoleniem na dorobku – mówi Michałowski. – Ale tak naprawdę to nie praca się liczy, ale dzieci – uśmiecha się do Karolka. Jak długo da się żyć na wysokich obrotach? – No właśnie – Michałowscy zgodnie potakują głowami, po czym do Maćka dzwoni ktoś z pracy, choć dochodzi 20.00. Kasia, trzymając synka na rękach, pochyla się nad kuchnią. Często gotuje tak, aby starczyło na dwa dni. Korzysta z półproduktów albo robi szybkie dania złożone z prostych składników. O krojeniu marchwi nie ma mowy.

Najwolniejsze ogniwo
– Jesteśmy coraz bardziej zabiegani – mówi Łukasz Krzyżanowski, doktorant socjologii na Uniwersytecie Warszawskim. – Faksy, telefony komórkowe i internet zapewniają szybki przepływ informacji. Procesy komunikacyjne, które trwały kiedyś kilka dni, a czasem i miesięcy, dziś załatwiamy jednym kliknięciem myszki. W sytuacji rozwoju technologicznego człowiek okazuje się najwolniejszym ogniwem. Aby nadążyć, musimy przyspieszyć – komentuje. Jeśli przyjęlibyśmy rozumowanie Krzyżanowskiego, oznaczałoby to, że im większy postęp cywilizacyjny, tym bardziej zabiegani ludzie. Pewnie z szybkiego tempa życia bierze się sukces książek, które doczekały się ekranizacji. „Dom nad rozlewiskiem” bił do niedawna rekordy popularności, bo ukazuje powrót ze zwariowanego świata do domu na wsi, gdzie nad piecem suszy się dziurawiec, a komórka traci zasięg. O żadnej innej książce Katarzyny Grocholi nie było tak głośno jak o „Nigdy w życiu”. Tam również jest dom z kominkiem i śniadaniem na tarasie. Kolejny wydawniczy przykład to „Pod słońcem Toskanii”. Książka zdobyła międzynarodowy rozgłos, choć prawie połowę zajmują przepisy kulinarne. Nic tylko wydawać książki kucharskie na temat krojenia warzyw i sposobu ich przyrządzania.

O traktorze nikt nie marzył
Stefania Gala przepisy kulinarne ma w głowie. Ponadto ona i mąż nie potrzebują wzmacniać się „Pod słońcem Toskanii”, bo wygodnie im się żyje w Wygodzie. – Powiem szczerze, że teraz jest jeszcze lepiej niż kiedyś, żeby tylko zdrowie było – mówi uśmiechnięta Stefania, ćwiartując spokojnie marchew. – Ja nie rozumiem, dlaczego ci młodzi tacy zagonieni. Myśmy też nie mieli łatwo, też musieliśmy chodzić do pracy, budować domy, wychowywać dzieci. Nie było pieniędzy, ale człowiek cieszył się z tego, co miał. Dzisiaj również cieszymy się z tego, co mamy: z dzieci, z wnuków, że zgoda w rodzinie. Kiedyś mieszkaliśmy w tym małym domku w sześć osób i nie pokłóciliśmy się ani razu – mówi z dumą. – Tak, to prawda – wtrąca Anna, córka Stefanii. Przyjechała odwiedzić rodziców i dołączyła się do krojenia marchwi. – Mieliśmy kilka hektarów ziemi i wszystko trzeba było robić ręcznie – wspomina Stefania. – O traktorze nawet nikt nie marzył, dobrze, jak ktoś miał konia. Pole cieszyło i do dziś mnie cieszy. A jakie ładne pomidory miewam, a jakie ogórki kiszę. Proszę się częstować – zachęca. Faktycznie, ogórki w ekspresowym tempie znikają ze słoika. Stefania spogląda na nas niecierpliwie, jak kucharz, który czeka na opinię smakosza. – Rewelacyjne! – chwalimy, a z twarzy Stefanii znika grymas zniecierpliwienia i dalej spokojnie kroi marchew.

Wszyscy gdzieś gnają
W Sierżnikach, kilka kilometrów od Wygody, uczciwe życie wiodą Uczciwkowie. Cała rodzina obiera żółtą cebulę, która zasili domowy budżet. Seniorka rodu, Rozalia, nie mówi jednak o cebuli, ale o owczej wełnie. – Mnie tak kolana bolały, żem nie mogła sobie miejsca w domu znaleźć. Od kiedy owinęłam je wełną, ból ustąpił. Szkoda tylko, że czuć owcą – śmieje się, a wraz z nią i my. O cebuli chętnie opowiada Stanisław, syn Rozalii, który mieszka w rodzinnym domu razem z żoną i synami – Dominikiem, Wojtkiem i Michałem. – Przy dobrej pogodzie cebulę siejemy już w marcu. Zbiór jest w sierpniu. Później obieramy ją dla przetwórni. Po pewnym czasie już się nie płacze – wyjaśnia Stanisław, przesypując dorodne plony do worka. Jego żona, Anna, skarży się, że od męża ciągle czuć cebulą, bo wieczorem chrupie ją jak jabłka. Za zapachem cebuli tęsknił Dominik, kiedy studiował na SGGW. Po zakończeniu nauki uczelnia zaproponowała mu staż w Ministerstwie Rolnictwa. Nie zgodził się, wrócił na ojcowiznę. – W Warszawie wszyscy gdzieś gnają, ja nie chciałem tak żyć – zwierza się Dominik. – Wolę obierać cebulę. Wątek stolicy wywołuje temat Michała, który studiuje w Warszawie i zarabia w McDonald’s na Dworcu Centralnym. Rodzina mówi o nim jak o zesłańcu. Jeśli wielki świat go zmęczy, to wróci do domu, przecież oprócz cebuli są jeszcze krowy i pomidory. Uczciwkowie tak już mają, że wolą, jak plan dnia układają im cztery pory roku, a nie szef w zakładzie.

Do samego rana
Niedaleko Wygody i Sierżnik biegnie lina kolejowa Warszawa–Berlin–Amsterdam. Nowoczesne pociągi mkną z coraz większą prędkością. Kwestią kilku godzin jest wieczór spędzony pod Bramą Brandenburską. Powstające w Sochaczewie lotnisko również zbliży do Zachodu. Poza tym gminy informatyzują się, a to wszystko na pewno nie sprawi, że człowiek przestanie być „najwolniejszym ogniwem”. Stefania Gala nie pamięta, kiedy ostatni raz jechała osobówką, a cóż dopiero InterCity. Z samolotów w Sochaczewie też nie skorzysta, bo niby po co. Mówi, że ładna zima za oknem. Tymczasem media rysują katastrofalny obraz nadejścia śniegów. Poza tym Tusk odcina się od senatora Piesiewicza, a Barack Obama wciąż obrywa za Pokojową Nagrodę Nobla. W skromnym domku Galów informacje te nic nie znaczą i bynajmniej nie są tematem numer jeden, ani dwa, ani trzy... – Zrobię jeszcze kawy – proponuje Stefania. – My mamy czas, możecie u nas siedzieć i do samego rana. Przed kawą częstuje umorusanymi ziemią marchewkami.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.