Miasto na lawie

Beata Zajączkowska, dziennikarka Radia Watykańskiego

|

GN 22/2209

publikacja 31.05.2009 19:38

Wulkan Nyiragongo wybuchł nagle. Rozżarzona lawa wlewała się do miasta, niszcząc je doszczętnie. Większości mieszkańców udało się jednak uciec. A potem odbudować swoje miasto.

Miasto na lawie Ludzie uciekający przed lawą fot. PAP/EPA PHOTO AFPI/MARCO LONGARI

Samochód podskakuje na ogromnych koleinach. W oczy wciska się pył. Wokół ciągnące się kilometrami pola zastygłej, ciemnoszarej lawy. Patrząc na ten księżycowy krajobraz, trudno uwierzyć, że Goma była uroczym miastem. O czasach kolonialnych świadczyły rozciągające się nad brzegiem jeziora wille. Teraz wszędzie dominuje szaro-czarna lawa, która stała się najtańszym i najbardziej dostępnym budulcem. Z niej zbudowano domy, ogrodzenia, drogi, a nawet uliczne stragany.

Życie na wulkanie
Do Demokratycznej Republiki Konga wjeżdżam z Rwandy. W 1994 r. właśnie tędy uciekali z Rwandy przed śmiercią ludzie z plemienia Tutsi. Potem powstały tu największe na świecie obozy dla uchodźców. Po wybuchu wulkanu 7 lat temu w rwandyjskim miasteczku Gisenyi schronienia szukali kongijscy pogorzelcy. Świadkowie opowiadają, że droga aż po horyzont zapełniona była ludźmi. Maszerowali, niosąc na głowach zawiniątka z dobytkiem całego życia. W regionie Północnego Kivu, którego stolicą jest Goma, od lat trwa wojna domowa, podsycana przez rwandyjskich rebeliantów. – Żyjemy jak na wulkanie. W każdej chwili może wybuchnąć i nasze życie znów legnie w gruzach – mówi jeden z Kongijczyków. Aktywność Nyiragongo badają wulkanolodzy i sejsmolodzy, nad politycznym kotłem nikt nie panuje. W centrum miasta ogromny chaos. Motory wciskają się między samochody, wszędzie pełno wyładowanych kapustą i trzciną cukrową „chukudu”, czyli czegoś na wzór drewnianej hulajnogi. Ze zdziwieniem patrzę na okna wznoszące się dosłownie kilka centymetrów nad powierzchnią ulicy, a obok tylko wystający znad asfaltu dach. Okazuje się, że to piętrowe budynki zalane lawą. Mieszkańcy za zrobienie zdjęcia żądają pieniędzy.

Wulkan Nyiragongo dał o sobie znać 17 stycznia 2002 r. Lawa popłynęła w kilku kierunkach. Jeden ze strumieni przeciął m.in. drogę prowadzącą do Rutshuru, drugi przepłynął obok lotniska, zmiatając z powierzchni ziemi niemal całe miasto. Wpadł do jeziora Kivu, zmieniając jego linię brzegową i zanieczyszczając wodę. Po zniszczeniu sieci wodociągów był to jedyny zbiornik wody pitnej dla ludności. Środki do dezynfekcji, które dostarczyły później organizacje humanitarne, nie neutralizowały całkowicie trujących substancji, które trafiły do wody wraz z popiołem wulkanicznym. Lawa płynęła z prędkością dochodzącą do 60 kilometrów na godzinę. Z dwóch kraterów wylało się jej ponad 200 mln metrów sześciennych. W mieście pootwierały się otwory, przez które zaczęła wypływać roztopiona lawa. Przypomniało to, że miasto leży dokładnie na pęknięciu płyty litosfery, stąd łatwo uaktywniały się stare kominy, wyrzucając na powierzchnię lawę. Goma stała się skamieniałym miastem. Czego nie zniszczyła lawa, strawiły pożary.

Wyścig z lawą
„Widzieliśmy ogień zbliżający się do naszego domu i musieliśmy uciekać. Niczego ze sobą nie zabraliśmy. Gdybyśmy próbowali, spłonęlibyśmy” – to dramatyczne świadectwo Betty Nyilaburu przytacza dwumiesięcznik „My a Trzeci Świat”, wydawany przez gdański ośrodek Ruchu Solidarności z Ubogimi Trzeciego Świata MAITRI. Jego członkowie jako jedni z pierwszych organizowali pomoc dla mieszkańców Gomy, głównie dla dzieci. Rodzina Bienvenue Mutujamamby straciła wszystko. Odette Nyiraminani chwyciła tylko 10-miesięcznego syna Patryka. Mając lawę za plecami, biegła, by ratować życie. – Gdy wulkan zaczął wypluwać wrzącą lawę, pomyślałam najpierw, że to był grzmot. Miasto było okryte dymem i prawie nie mogliśmy oddychać.

Przekroczyliśmy granicę i dwa dni spędziliśmy na polu manioku koło Gisenyi, aż Czerwony Krzyż nas zabrał do obozu Mudende – opowiada. Ntako Maeshe ma 34 lata i jest nauczycielem w szkole. Widział swój dom w północnej dzielnicy Virunga, pochłonięty w całości przez lawę. W jej płonących strumieniach zginęły jego dzieci. Niesienie pomocy było utrudnione. Języki lawy podzieliły miasto na odcięte od siebie rewiry. Jeszcze kilka tygodni po erupcji lawa była tak gorąca, że wystarczyło w zewnętrznej stwardniałej skorupie wydłubać otwór, by móc jej używać zamiast pieca do przygotowywania posiłków. Z katedry, przypominającej kształtem widniejący na horyzoncie wulkan, zostały tylko sczerniałe od ognia kikuty krokwi i osmalone resztki ścian. Do dziś świątynia nie została odbudowana.

Miasto żyje
Do Gomy wraca życie. Maluchy w jednakowych mundurkach maszerują do szkoły. Z bloków lawy wznoszone są kolejne domy, odbudowywane jest centrum handlowe, które najbardziej ucierpiało. Tu bije dziś serce miasta. Na ogromnym targowisku kupić można niemal wszystko. Na rogach ulic cinkciarze wymieniają po czarnorynkowym kursie dolary. Wszędzie mnóstwo żebraków i młodocianych złodziejaszków. Zarobić można na wszystkim. Przekonujemy się o tym, gdy z dobrze zabezpieczonego samochodu udaje im się ukraść jedyną możliwą rzecz: korki od obydwu baków na benzynę. Zaraz jednak pojawiają się chłopcy gotowi pomóc. Chwila nieuwagi kosztuje nas 10 dolarów. Kupując od nich korki, mamy dziwne przeczucie, że płacimy za to, co nam przed chwilą ukradli. Goma staje się coraz bardziej atrakcyjnym terenem do inwestycji.

Jak grzyby po deszczu nad jeziorem powstają kolejne piękne domy otoczone wysokimi murami. Większość należy do kongijskich i rwandyjskich urzędników. Wynajmują je międzynarodowym firmom, które robią tu interesy, bądź organizacjom charytatywnym pomagającym Kongijczykom. W jednym z supermarketów prowadzonych przez Belga można kupić nawet polską żubrówkę. Większość mieszkańców Gomy żyje w skrajnej nędzy i musi zadowolić się miską manioku. Kontrastów jednak nie brakuje. Jeden z regałów wypełnia żywność dla psów i kotów. Bogaci Kongijczycy rozpieszczają swych ulubieńców, podczas gdy kilka metrów od nich dzieci umierają z głodu. Dzieciom ulicy, sierotom i maluchom cierpiącym na chorobę głodową od lat pomagają misjonarze. Oni też po erupcji wulkanu dowozili w odcięte rejony kanistry z wodą.

Olbrzym drzemie
Budzi mnie rytmiczny śpiew rybaków, brzmieniem przypominający litanię. Schodzę nad jezioro. Jest jeszcze ciemno. Kilkadziesiąt wydrążonych w konarze drzewa łódek, tak zwanych piróg, wypłynęło na połów. To podstawa utrzymania wielu mieszkańców Gomy. Ryby transportowane są stąd na cały kraj. Grilowana na ruszcie tilapia jest specjalnością tutejszej kuchni i atrakcją turystyczną. Biedniejsi kupują tylko głowy, z których gotują sos do manioku. Wielu rybaków spogląda w kierunku Nyiragongo. Olbrzym wydaje się drze-mać. Na jego szczycie widać jednak rozpalony krater i unoszące się opary dymu. Wulkan w każdej chwili może się przebudzić.

Nyiragongo
Wulkan Nyiragongo ma 3471 m n.p.m. i należy do najgroźniejszych w Afryce. Leży ok. 18 kilometrów od Gomy. Ostatnie tragiczna erupcja rozpoczęła się 17 stycznia 2002 r. i trwała kilka dni. Zginęło wówczas kilkadziesiąt osób. Wcześniejsza w 1994 r. nie spowodowała ofiar. Dużo bardziej tragiczny był wybuch w roku 1977 r., kiedy zginęło 2 tys. mieszkańców Gomy. Nyiragongo jest jednym z ośmiu wulkanów na granicy Rwandy, Konga i Ugandy. Tylko dwa z nich są aktywne. Drugi, Nyamuragira, wybuchł ostatnio w 2000 r. Nie spowodował żadnych ofiar.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.