Wojna pod wulkanami

Beata Zajączkowska, dziennikarka Radia Watykańskiego

|

GN 06/2009

publikacja 09.02.2009 09:28

Tam jest niebezpiecznie – mówi kongijski urzędnik, słysząc, że chcę jechać do Rutshuru. Region Północnego Kivu w Demokratycznej Republice Konga, gdzie od lat toczy się wojna, przypomina drzemiący wulkan. Od dawna nie dotarł tu żaden polski dziennikarz.

Wojna pod wulkanami Mieszkańcy tego zbombardowanego domu nie mieli zbyt wiele. Teraz nie mają niczego fot. GRZEGORZ LESZCZYK MIC

Jak będzie się nazywała nowa republika: wulkanów czy Kivu? – żart mojego przewodnika oddaje rzeczywistość. Coraz głośniej mówi się, że kraje ościenne chcą przejąć tereny leżące na północ od jeziora Kivu. Gra idzie o ukryte pod ziemią miliardy dolarów w postaci niezbędnego w przemyśle kosmicznym i elektronicznym koltanu czy diamentów oraz o ogromny obszar, co dla przeludnionej Rwandy nie jest bez znaczenia. Miejscowi zauważają, że po stronie kongijskiej można spotkać coraz więcej rwandyjskich urzędników. Oficjalnie wciąż mówi się, że konflikt ma na celu ostateczne rozprawienie się z odpowiedzialnymi za ludobójstwo w Rwandzie członkami Interahamwe. Po 1994 r. schronili się w Kongu, tworząc partyzanckie Demokratyczne Siły Wyzwolenia Rwandy (FDLR). Dwa lata później wybuchła najbardziej krwawa wojna w Afryce. Zginęło w niej ponad 5,5 mln ludzi. Kolejni giną praktycznie codziennie. Zawierane porozumienia pokojowe niczego nie zmieniają.

ONZ tu nie pomoże
Stolica regionu, Goma, jest chaotyczna i brudna. Przygnębiające wrażenie potęgują wszechobecny czarny pył i kawałki lawy. Pamiątka po erupcji wulkanu sprzed kilku lat. Władza sił rządowych kończy się kilka kilometrów za Gomą, potem jest „ziemia niczyja” i pierwsze szlabany rebeliantów. Opuszczenie miasta po zmroku byłoby szaleństwem. Zatrzymujemy się więc w ośrodku księży pallotynów. Zakonników niedawno okradziono. To, co we mnie budzi lęk, dla pracujących w Kongu misjonarzy stało się częścią ich codzienności. Przed opuszczeniem Gomy chowają pieniądze i telefony po różnych skrytkach. Moje dolary lądują pod wkładką w butach, telefon w bieliźnie. Mam kłopot z mikrofonem. Najcenniejszą rzecz, jaką posiadam, ukrywam pod zapasowym kołem. „Chowamy tak, by zawsze coś mieć przy sobie i w razie napadu móc oddać” – to lekcja misjonarzy. Wyjeżdżając z miasta, mijamy ogromną bazę oenzetowskich sił pokojowych. Przez ogrodzenie widzę, jak pochodzący w większości z Indii żołnierze grają w kosza. Toczący się konflikt dowodzi, że obecność ONZ niczemu nie służy.

Jest to zarazem studnia bez dna, gdyż utrzymanie kilkunastu tysięcy żołnierzy przekracza roczny dochód narodowy całej Demokratycznej Republiki Konga. Kilka metrów od ich baz ludzie codziennie są okradani, a kobiety gwałcone. Bez konkretnych działań na nic zdadzą się stojące przy drogach plakaty z napisami „Stop przemocy”. Droga z Gomy do Rutshuru. Pokonujemy całe kilometry bez spotkania kogokolwiek. Gdzieniegdzie tylko szlabany i żołnierze. Jeden z punktów kontrolnych w Kibumba jest zarazem targiem. Szybko zamykam okno samochodu, żeby nie utonąć w stosie wciskanej marchewki, kapusty, bananów i słodkiej marakui. Wyczynom handlarzy obojętnie przyglądają się żołnierze. O tym, kto rządzi na danym terenie, mówią zmieniające się kolory mundurów. Usytuowana na wzgórzu wieżyczka strzelnicza pozwala kontrolować całą okolicę. Kilka kilometrów dalej poboczem maszeruje kilkudziesięciu mężczyzn. Niosą na głowach drewno na opał do obozu. Młodych rebeliantów pilnują doświadczeni już i uzbrojeni żołnierze.

Wojna znaczy głód
– Kiedy wróci pokój, nie będzie już więcej chat z bananowych liści i głodujących dzieci – mówi Simba, pokazując na żyzną ziemię, gaje bananowe i pola fasoli. Bieda wyłazi zewsząd. Nieustanna wędrówka sprawia, że ludzie nie mogą uprawiać pól ani zebrać z nich plonów. Ponad połowa dzieci poniżej 5. roku życia cierpi na tym terenie na chorobę głodową. Polskie misjonarki ze Zgromadzenia Sióstr od Aniołów prowadzą w leżącej z dala od asfaltowej drogi wiosce Ntamugenga ośrodek zdrowia i punkt dożywiania. Mimo konfliktu działa nieprzerwanie, raz po raz zamieniając się także w ośrodek dla uchodźców. Kiedy daję dzieciom lizaki, czuję się jakbym zagłuszała własne sumienie, że nie mogę zrobić nic więcej. Dzieci nie rzucają się na słodycze, tylko niektóre wyciągają lizaki z papierka. Nic nie rozumiejąc, patrzę na siostrę Barbarę Pustułkę.

Misjonarka wyjaśnia, że choroba głodowa przejawia się m.in. brakiem apetytu, apatią i brakiem sił. Opuchnięty z głodu czterolatek trzyma w ręku herbatnika z glukozą. Wpatruje się w niego ogromnymi oczami dziewczynka. Jest wychudzona, ma starczą, pomarszczoną twarz. Misjonarka podaje dzieciom kubki z bwito, czyli słodką mieszankę trzech zbóż z olejem arachidowym. Leczenie choroby głodowej trwa miesiącami. Wielu dzieciom wystarczy podać mleko terapeutyczne, by zaczęły wracać do zdrowia. Jest jednak za drogie dla większości kongijskich rodzin. W Rutshuru jestem na niedzielnej Mszy św. Modlimy się o pokój. Na koniec liturgii ksiądz prosi, bym pozdrowiła zebranych. Mówię, że świat o nich pamięta, że modli się za nich Benedykt XVI. Dziękują oklaskami. Przez okno widzę, jak oenzetowski konwój mija kościół. Na lawecie dumnie jedzie czołg. Poboczem z kałasznikowami na ramionach maszerują rebelianci.

Bandyci przychodzą nocą
Wzdłuż drogi wiele rozwalonych domów. Widok zapadniętych dachów mówi o tym, że uderzył w nie pocisk. Ostrzał z moździerza zniszczył dom hiszpańskich józefitek. W ogrodzie na drzewie ostrzelana rzeźba Świętej Rodziny. Zakonnica, która była w domu, straciła obie nogi. Tragedia i straty nie odstraszyły misjonarek. Wróciły do miasteczka Rubare. Na razie mieszkają w ośrodku dożywiania, ale zamierzają odbudować swój dom. Miasteczko praktycznie co noc staje się celem napadów kolejnych band. Kobiety śpią w lesie, by uchronić się od gwałtu. Wśród uchodźców w obozie Kiwanja praktycznie nikt nie zna francuskiego, nawet szef obozu Bazibaza Ndwanyi. Wybrano go, ponieważ umie rozmawiać zarówno z uchodźcami, jak i z władzami. Nie wie, ilu ludzi jest w obozie. Może 5, a może 10 tysięcy. Raz na miesiąc dostają sól, fasolę i 25 kg kukurydzy. Wszyscy tyle samo, niezależnie od tego, ile osób jest w rodzinie.

Od tygodnia czekają na kolejny przydział. Odwiedzamy mieszkańców jednej z chat. By wejść, zginamy się wpół. Szałas pokryty liśćmi, a na nich plastikowa plandeka. Zaczyna padać. Wewnątrz robi się strasznie duszno. Pomieszczenie ma może półtora metra na dwa. Sibomana Kabale mieszka tu z żoną i dwójką małych dzieci. Z miasteczka, z którego uciekli, wciąż dochodzą wieści o mordach i rabunkach. – Jak będzie dobrze, wrócimy do domu. Nie wiemy nic o naszych najbliższych – mówi mężczyzna. Wskazując na dwie duże cukinie, dodaje: dali mi dobrzy biali ludzie. W trochę większej chacie z ośmiorgiem dorosłych dzieci mieszka Bolingo Buito Biranuu. Siedzimy na macie z bananowca. Opowiada, że, by utrzymać rodzinę, zatrudnia się do pomocy w polu. – Wcześniej było gorzej. Jedliśmy raz na trzy dni. Teraz przynajmniej wieczorem mamy coś do zjedzenia – mówi gospodarz. Bolingo ma 42 lata. Wygląda na staruszka. Gdy opuszczamy obóz, organizacje charytatywne zaczynają rozdawać pomoc.

Dzieci czy żołnierze?
Na piaszczystej drodze w Ntamugenga stoją wraki oenzetowskich samochodów. Ostrzelani w nich żołnierze musieli salwować się ucieczką. Rozkradzione samochody stały się wojenną zdobyczą miejscowych dzieci, które w nich chętnie się bawią. Do zdarzenia doszło kilkaset metrów od targu. Odwiedzam szefa wioski. Przepuszcza mnie dwóch rebelianckich policjantów. Pilnują, by gromadka dzieci, która szła za mną, nie weszła na podwórko. Rozmawiamy o nadziejach związanych z przyszłością. Każde słowo jest dokładnie ważone. Wcześniejszy szef wioski zginął w niewyjaśnionych okolicznościach. Przyglądam się jednemu z rebeliantów. Karabin wyraźnie mu ciąży, ma najwyżej 14 lat. Rozpromienia się na widok cukierków. Dopóki dzieci będą walczyć w Kongu z karabinem w ręku, w kraju tym nie będzie pokoju.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.