Czy pływa tu Syrenka?

Agata Puścikowska

|

GN 04/2009

publikacja 27.01.2009 10:22

Przemek Pasek pierwszą barkę wydobył z dna rzeki własnymi rękami. I tak się zaczęła "Ja Wisła".

Czy pływa tu Syrenka? Przemek Pasek – odkrywca wiślanego „Herbatnika” fot. Jakub Szymczuk

Ratowanie rzeki zaczęło się dosyć zwyczajnie. Był rok 2003. Przemek Pasek z narzeczoną spacerowali nad Wisłą. Poziom wody był niski i tuż pod powierzchnią, w Kanałku Czerniakowskim, zobaczyli kilkunastometrowe coś. To była barka. Pomyśleli (dość wariacko): wyciągnijmy, wstawmy silnik mercedesa, popłyńmy do Amsterdamu. Długie 38 dni walki z wodą i tonami mułu. Zalepianie dziur, aż w końcu barka wypłynęła na powierzchnię. I szybko okazało się, że z tego Amsterdamu to jednak nici. Ale okazało się też, że barka, Wisła i Warszawa mają wiele wspólnego. Choć niewielu o tym pamięta.

Działania od czapy
Barkę nazwali „Herbatnik” – bo mała i sympatyczna wielce. Takie ciasteczko. W latach 40. pracowała jako pomocnicza barka wodociągów warszawskich. A w latach 80. dosługiwała swoich lat jako pomost Warszawskiego Towarzystwa Wioślarskiego. Z jej pokładu wioślarze schodzili na rzekę. Potem zatonęła. - I tak miała szczęście. Większość starych barek rzecznych złomiarze pocięli i sprzedali – mówi Przemek, oglądając swoje „dziecko”, otulone lodową kołderką. Najpierw znajomi Paska przychodzili, oglądali, dobrze się bawili. I raz ktoś chciał koniecznie performance przy barce zrobić, innym razem – koncert. Dwadzieścia osób, sto, kilkaset. Warszawianie, spragnieni nadwiślańskiego życia, które nie wiedzieć czemu dawno temu przestało przy rzece tętnić, przekazywali sobie barkowe wiadomości z ust do ust. Barka jako scena, stara łódź i balast od statku, znalezione również w kanałkowym mule, jako siedziska. A potem pod mostem Łazienkowskim powstało „Kino Most”. W majowe i czerwcowe piątki rozstawia się wielki ekran i wyświetla filmy wszelkiej maści. I bardzo różni ludzie do kina przychodzą. I nie dlatego, że za darmo. Po prostu dobrze, że coś się w Warszawie ruszyło, powstało z potrzeby, ze zrozumienia miasta. I fajnie, że te, jak mówi Pasek, „od czapy działania artystyczne” ducha stolicy zaczęły powoli przywracać. Tak na pohybel wszystkim, co go dawno temu chcieli utopić w Wiśle. Barkowe towarzystwo sprzątnęło okołobarkowe tereny. Góry śmieci były pod mostem i w okolicach kanałku.

Pasek napisał list do Urzędu Miasta: że takie a takie rzeczy nad Wisłą się dzieją, że mieszkańcy ich najwyraźniej potrzebują. I wniosek: „urzędzie, pomóż”. W odpowiedzi kazano Paskowi barkę do domu zabrać, pod karą grzywny 2 tys. za tydzień zwłoki. – Odpisałem, że miasto z Wisły wyrosło, że symbolem Warszawy (gdyby nie wiedzieli) jest nimfa wodna o imieniu Syrenka, a nie na przykład Pałac Kultury... I odczepili się – opowiada Przemek. Oddolne „działania od czapy” rozwijały się nadal. I w końcu nawet urząd je docenił. Pasek otrzymał zaproszenie na konferencję o ochronie dziedzictwa kulturowego. Mówił o Wiśle, mieście, społeczności i wspólnocie. I o zniszczonym ekosysytemie, bo w trakcie barkowych prac załapał i wiślano-ekologicznego bakcyla. Mówił też, że właściwie robią pozarządową robotę, a przecież nie są organizacją. Te ostatnie słowa i dla nich chyba odkrywcze były, bo 14 lutego 2005 r. powstała fundacja „Ja Wisła”. Do tej pory uratowała kilka starych barek, stworzyła kilka projektów chroniących rzekę. Otworzyła wystawę o dawnej Warszawie i Wiśle. W sierpniu i wrześniu (prezes) Pasek i przyjaciele przewozili warszawian po Wiśle powstańczym szlakiem. A niedawno fundacja wygrała konkurs: będą opiekować się rzeką od Sandomierza do Włocławka. Będą jeździć, doglądać i sprawdzać, czy rzeka jest właściwie chroniona, czy postanowienia co do ochrony poszczególnych terenów są respektowane. W skali roku „jawiślacy” otrzymali na ten cel niecałe 40 tys. Członkowie fundacji walczą też o stary dworzec wodny – wielki zabytek, którego uratować mogą tylko wielkie pieniądze.

Wyspy (już nie) szczęśliwe
Jakieś 15 km na południowy wschód od centrum miasta. Kilkaset metrów od ruchliwej drogi, tuż przy granicy Warszawy zaczyna się Rezerwat Wyspy Zawadowskie – unikat unikatów na europejską skalę. Bo trzeba wiedzieć, że całe prawie brzegi „dzikiej” w teorii Wisły są umocnione betonowymi budowlami regulacyjnymi i (najczęściej źle) zabezpieczone: to miała być taka peerelowska, wodna „autostrada”. I tylko pod Warszawą koryto drąży, jak chce, tworząc prawdziwe wiślany archipelag : małe i większe wyspy oddalone od brzegu o kilkanaście, kilkaset metrów. Gniazdują i zimują tu gatunki ściśle chronione, jak choćby orzeł bielik. A na całym terenie rezerwatu żyją dziki, sarny, lisy. Dość łatwo można spotkać łosia (zwierz to ciapowaty, pogapi się na człowieka, z lekka skrzywi i pójdzie). I bobrów tu zatrzęsienie. Nocą zżerają krzaki, w dzień na śniegu widać świeże ślady łap. I to, niestety, tyle z sielsko-krajobrazowego opisu. Bo wokół bobrowych śladów, ślady quadów.

W rezerwacie, gdzie jest bezwzględny zakaz wjeżdżania pojazdów mechanicznych, szaleją spragnieni wrażeń. Usłużna okolica, czując koniunkturę, pełna jest wypożyczalni. I (za parę złotych więcej) chętnie przewiezie na zakazane, więc i bardziej smakujące tereny. – Do ubiegłego roku nawet nie było tu znaków granicznych. Teoretycznie nie wiadomo było, gdzie zaczyna się rezerwat – opowiada Pasek. – Przyjechaliśmy, znaki ustawiliśmy. W niewyjaśnionych okolicznościach szybko znikły. A latem quadów jeździ tu i kilkadziesiąt dziennie. Policja (bardzo im przykro) jest bezsilna. Tam, gdzie kończy się rezerwat, nie kończą się las łęgowy (drugi po lasach tropikalnych najbogatszy ekosystem na świecie) oraz obszar Natura2000 i Warszawski Obszar Chroniony. Skrzypi śnieg, słychać trzepot skrzydeł przelatującego ptaka, w oddali lód „gra”: charakterystyczne stuk, stuk pękającej tafli. Kilkanaście kroków dalej już tylko warkot silników. Między drzewami koparka, traktor, spychacz. – To właśnie przykład „doskonałego” działania organów ścigania – opowiada Przemek, cykając dowody telefonem komórkowym. –Właściciel tych ziem (kupionych za śmieszne pieniądze), przyjmuje odpady budowlane. Ciężarówki wjeżdżają tu od rana do nocy i zasypują teren, podwyższając go systematycznie. Ponieważ jest to nielegalne, pan właściciel został skazany prawomocnym wyrokiem. Płaci co dwa lata 5 tys. kary i ma spokój: nadal robi, co chce. I będzie mógł zbudować na terenie chronionym (już nie zalewowym) wielkie osiedle. Tylko co wtedy stanie się z rezerwatem?

Czym żywi się orzeł bielik
Jakieś 10 km na północ od centrum miasta. Znów las łęgowy i znów piękny krajobraz. Z dala słychać krzyk mew, kwakanie kaczek. Widać taflę wody. Dlaczego tylko tu Wisła nie zamarzła? I dlaczego widok piękny, w przeciwieństwie do zapachu? – Teraz to jeszcze nie „pachnie”. Dużo gorzej jest w lato – objaśnia Pasek. – Wchodzimy na teren głównego kolektora ściekowego. Do rzeki spływają ścieki z Warszawy, aż 70 proc. w stanie nieoczyszczonym! Przed wojną żyły w Wiśle kilkusetkilogramowe jesiotry. Teraz jak się złowi stukilowego suma, to jest wydarzenie wędkarskie roku. Pyszny ten sum? – Sam kiedyś łowiłem. Raz przyniosłem rybę, chciałem poczęstować kota. Przyszedł, powąchał, podziękował – opowiada Przemek. W królowej polskich rzek, specyficzny koktajl: pływają odpady z toalet. W wodzie taplają się też kaczki, polują mewy. Sześć czapli siwych, li tylko z czystej ignorancji ekologicznej, ze stoickim spokojem stoi na krze. Czasem z wizytą wpadają tu kormorany. Z Rezerwatu Zawadowskiego regularnie przylatują na żer orły bieliki. Nasze godło narodowe zjada więc kaczki, którym po ściekowej kolacji siada wątroba. Zamyka się nowowiślany łańcuch pokarmowy. Czy nadal pływa tu Syrenka?

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.