Nie pasuje do schematów

Artur Bazak

|

GN 04/2008

publikacja 24.01.2008 09:48

Jechaliśmy zrobić materiał o jedynej w Polsce rodzinie amiszów. Spotkaliśmy zaś rodzinę, która amiszów przypomina tylko z wyglądu, ale nimi się nie czuje. Reporterska klapa? Wprost przeciwnie. Intrygująca historia, niczym biblijna opowieść o walce Jakuba z aniołem.

Nie pasuje do schematów Jacob Martin rozpoczyna opowieść o losach swojej rodziny fot. Jakub Szymczuk

W przeciwieństwie do kolegów z innych redakcji, którzy postanowili koniecznie opisać egzotyczną historię „polskich amiszów”, uznaliśmy, że tylko prawda jest ciekawa. Nie trzeba dorabiać im gęby „jedynych amiszów w Polsce”, bo historia rodziny Martinów i bez tego jest warta opisania.

Ty chcesz napisać reportaż, a ja opowiedzieć swoją historię
Zdobyć telefon do Jacoba Martina, ojca rodziny, nie jest wcale trudno. Zna go wielu dziennikarzy. W domu Martinów była już telewizja, reporterzy większości ogólnopolskich gazet i ci, których przywiodła tu zwykła ciekawość. – Kiedy dzwoniłeś, żeby umówić się na spotkanie, nie słyszałem, z jakiej gazety jesteś, ale zgodziłem się w ciemno – śmieje się Jacob. Wspomina, że na początku zainteresowanie mediów jego rodziną było dla wszystkich dość uciążliwe. Ale teraz już z tym nie walczy. – Każdy, kto chce, niech przyjeżdża. Nie mogę się separować od ludzi. Wiem, że wzbudzamy ciekawość mediów – mówi nienaganną polszczyzną, z wyraźnym amerykańskim akcentem. Ma też świadomość, że mimo kilkugodzinnych rozmów i tak wszyscy napiszą o nich, że są amiszami. Choć Jacob cierpliwie tłumaczy dziennikarzom za każdym razem, że sprawa jest nieco bardziej złożona. – Problem leży w komunikacji – zaczyna, pewnie już po raz setny, ten sam wykład, chociaż nie widać po nim cienia znużenia. – Nie dość, że pochodzimy z innych krajów, mówimy i myślimy innym językiem, to jeszcze dzieli nas cel spotkania. Wy, dziennikarze, chcecie koniecznie napisać ciekawy reportaż, a ja bez końca opowiadam swoją historię, która może nie pasować do waszego schematu – mówi.

Amerykanin w… Warszawie
Siedzimy w dużym pomieszczeniu, czymś pomiędzy salonem a kuchnią, na parterze wielkiego domu, który zbudował własnymi rękami. Jest raczej skromnie. Niektórzy powiedzieliby, że biednie, ale Jacob z nieukrywaną dumą opowiada o swoim domu. – Zaczynaliśmy od karczowania lasu. Dzisiaj, po kilkunastu latach pracy, mamy własny dom, pole uprawne i zwierzęta. Jesteśmy szczęśliwi – podkreśla.

Rzeczywiście, najstarsi synowie, którzy przez chwilę przysłuchują się naszej rozmowie, wyglądają na bardzo zadowolonych z życia. Na sofie szybko pojawia się plansza i chłopcy zabierają się do gry. Warcaby tak ich pochłaniają, że już zupełnie nie zwracają na nas uwagi. Spierają się o każdy ruch… po angielsku. Jacob, widząc moje zdziwienie, wyjaśnia, że u nich w domu mówi się przede wszystkim językiem ojców. Wszyscy znają język polski, choć nie w takim stopniu jak głowa rodziny. Do Cięciwy, wsi położonej ok. 30 km od Warszawy, Jacob Martin sprowadził się 14 lat temu. Razem z ciężarną żoną Anitą i najstarszym synem Rubenem. Na pytanie, co go skłoniło do opuszczenia Ameryki i przyjazdu do Polski, odpowiada, że tak do końca to sam nie wie. Po chwili namysłu dodaje, że tak widocznie chciał Bóg. A on Go tylko posłuchał. Jeszcze wiele razy podczas naszej rozmowy będzie tak tłumaczył najważniejsze wydarzenia i decyzje w swoim życiu.

Amisz w Polsce
Jednak po kilku godzinach rozmowy okazuje się, że były też bardziej prozaiczne powody emigracji. – Mój ojciec dawał nam dużą swobodę myślenia. I często z nami rozmawiał. Kiedyś poróżniłem się z nim na temat naszej wspólnoty. Powiedziałem mu, że patrzy na Pismo Święte oczami amisza. A ja chcę oceniać swoje życie w świetle Pisma, niezależnie od tego, czy jestem amiszem, czy nie – opowiada Jacob. Pierwsze wątpliwości z czasem stały się kością niezgody między Jacobem, poszukującym osobistego kontaktu z Bogiem, a wspólnotą, do której należał.

Jego niepokorność drażniła współbraci. Wyjazd zdawał się rozwiązywać problem Jacoba i jego niewygodnych pytań. – Kiedy przyjechaliśmy w 1993 r. do Polski, część naszych braci już tu była. Na początku wynajmowaliśmy dom niedaleko miejsca, w którym teraz mieszkamy. Chcieliśmy założyć zbór, ale się nie udało – wspomina ze smutkiem w głosie Jacob. Teraz przyznaje otwarcie, że zakładanie nowej wspólnoty w takim kraju jak Polska było skazane na klęskę.

Po kilku latach rodzina Jacoba została sama. Reszta wróciła zrezygnowana do kraju. Jacob z rodziną postanowił osiąść tutaj na stałe. Pomagali sąsiedzi i przyjaciele z Ameryki. – Dostajemy mnóstwo ubrań, trochę pieniędzy i przede wszystkim życzliwość wielu ludzi – mówi. Martinowie uprawiają ziemniaki i wiele innych warzyw, mają jabłka, ale podstawę ich diety zapewniają krowa i 12 kur. – Nie jesteśmy smakoszami, jemy skromnie – mówi Anita, żona Jacoba, która ciągle jest zajęta. Za chwilę wychodzi do sąsiadów pilnować ich dzieci. – Czasem dorabiam, pracując na budowach, stawiając schody czy dach. Ale staram się raczej nie opuszczać domu. Tutaj też mamy dużo pracy – mówi Jacob.

Na nabożeństwa jeżdżą w każdą niedzielę do zboru zielonoświątkowców w Warszawie. Wyprawa zabiera im pół dnia. Do stolicy jeżdżą starym białym fordem. – Ten samochód to worek bez dna. Strasznie dużo nas kosztuje. Ale inaczej nie dalibyśmy rady poruszać się na takich odległościach – mówi Jacob. Nie jest dogmatykiem, jeśli chodzi o nowinki cywilizacyjne. Korzysta z samochodu, prądu, komputera i komórki. Kiedy pytam o charakterystyczną brodę i strój amisza, macha rękami i mówi, że to z przyzwyczajenia, a nie dla zachowania tradycji. – To media robią ze mnie amisza, a ja się nim już nie czuję – tłumaczy.

Najważniejszy jest wolny wybór
Dzień rodziny Martinów zaczyna się około 7 rano. Wszyscy wstają i zbierają się na śniadanie. Przed każdym posiłkiem modlą się, czytają Pismo Święte i śpiewają psalmy. Jacob i Anita mają siedmioro dzieci: pięciu chłopaków i dwie dziewczynki. 9-letnia Ilona i o dwa lata młodsza Zosia pomagają mamie w kuchni. Ruben (12 lat), Joshua (10 lat) pracują razem z ojcem przy obrządku. Najmłodszy synek Stefan (2 lata), oraz jego dwaj starsi bracia Krzysiek (4 lata) i Waldek (6 lat), często chodzą z mamą do sąsiadów. Wolny czas dzieci spędzają na grach planszowych. Anita uważa, że ich to bardzo rozwija. W rogu pokoju stoi komputer, ale chłopców jakoś do niego nie ciągnie. Wolą inne zabawy. Większość dnia zajmują im jednak praca i nauka. Na ścianie, przy drzwiach wejściowych, wisi duża tablica. To miejsce nauki. – Dzieci uczą się w domu. Kiedy kończą 6 lat, rozpoczynamy obowiązkową naukę pisania, czytania, matematyki, geografii i historii. Nauczycielką jest Anita – mówi ich tata. Martinowie nie mają polskiego obywatelstwa i ich dzieci nie obejmuje obowiązek szkolny. – Jeśli po skończeniu 16 lat będą chciały uczyć się dalej, nie mam nic przeciwko – zapewnia.

Jacob chce pozostawić swoim dzieciom realny wolny wybór. – Najważniejsza jest osobista wiara, kontakt z Bogiem i świadectwo życia zgodnego z Ewangelią – podkreśla. Według Jacoba, nie zostaniemy zbawieni dlatego, że przynależymy do jakiejś konkretnej wspólnoty. Nasze ocalenie lub potępienie zależy od tego, czy wybierzemy życie, jakie zalecał nam i prowadził Cieśla z Nazaretu. Jednym słowem, zbawienie jest w naszych rękach. – Więc jeśli twoi synowie postanowią wybrać inną drogę, pozwolisz im na to? – pytam. – Tak – odpowiada bez zastanowienia.

Samotna droga
Ojciec Jacoba akceptował jego niepokorność do czasu, aż syn nie został w Polsce na stałe. Wtedy decyzją rady starszych swojego zboru w Ameryce został wykluczony ze wspólnoty. Nie ma gorszej kary dla amisza niż wyrzucenie. Dla swoich dotychczasowych współbraci staje się martwy. – Ten, kto służy Bogu, zawsze płaci wysoką cenę – kwituje Jacob. I dodaje: – Mam trzy wyjścia w tej sytuacji: albo pójdę na kompromis i zostanę katolikiem lub prawosławnym, albo wyrzeknę się wiary, albo wreszcie będę wierny sobie do końca. Zdecydował się iść samotną drogą. Pomimo odrzucenia przez najbliższą wspólnotę i niezrozumienia, jakie spotyka go w Polsce. Anita ufa mu bezgranicznie i pójdzie wszędzie za mężem. – Chrześcijanin jest jak szeregowiec w wojsku. Może umrzeć, nie widząc zwycięstwa – twierdzi Jacob. Konsekwencja i upór zaprowadziły go do Polski. Kraju, który, jak mówi: „jest rządzony przez urzędników, a nie przez prawo”. Trudno mu odmówić odwagi i logicznego myślenia i mądrości. Podziw wzbudza jego ufność Bogu. Szkoda tylko, że media koncentrują się na tym, co dla niego jest drugorzędne. Bo historia Jacoba Martina, choć wydawać by się mogła egzotyczna, powinna nas, katolików, też czegoś nauczyć.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.