Granatowe dziewczyny

Szymon Babuchowski, zdjęcia Jakub Szymczuk

|

GN 51/2007

publikacja 20.12.2007 02:03

Spodziewaliśmy się ciszy i dyscypliny jak w klasztorze, a tu hałas jak w każdej innej szkole. Tyle że postaci z dziennikami znikają nie za drzwiami pokoju nauczycielskiego, a za klauzurą.

Granatowe dziewczyny Jakub Szymczuk

Nieśmiało przekraczamy mur dawnego pałacu Lubomirskich, otoczonego parkiem. Ciszę panującą wokół klasycystycznej budowli przerywa szczekanie psa. No tak, teraz siostry już na pewno wiedzą, że przyjechaliśmy. Drzwi szkoły w Szymanowie otwierają się przed nami. Spoglądamy na drewniane obicia ścian w holu i starym refektarzu. Mamy wrażenie, jakbyśmy cofnęli się o 100 lat. – Klamki pochodzą z końca XIX wieku, nawet dziury w podłodze są oryginalne – uśmiecha się siostra Wawrzyna, dyrektor szkoły. Te mury widziały niejedno. W czasie wojny pod jednym dachem stacjonowali Niemcy, siostry prowadziły tajną szkołę i ukrywały żydowskie dziewczynki. Mieszkały tu też sieroty po żołnierzach AK. Gdy komuniści zlikwidowali 400 szkół katolickich, Szymanów ostał się jako jedna z nielicznych.

Zgromadzenie Sióstr Niepokalanego Poczęcia NMP istnieje od 150 lat i od samego początku w jego charyzmat wpisana jest praca nad wychowaniem młodego pokolenia polskich kobiet. Pierwsza placówka powstała w 1863 roku w Jazłowcu (obecna Ukraina). Szkoła w Szymanowie, która właśnie obchodzi 100 lat, to ostatnia fundacja założycielki zgromadzenia, bł. matki Marceliny Darowskiej.

Zbyt leniwa, by być zakonnicą
Porządny dzwonek to taki, który obsługuje się ręcznie. Trzeba dzwonić bardzo energicznie, żeby było słychać na wszystkich piętrach. Podziwiamy profesjonalizm uczennicy, która to robi – jej ręka porusza się z nieprawdopodobną szybkością. Z klas wysypują się dziewczyny w granatowych mundurkach z marynarskim kołnierzem. Pędzą w miejsce, gdzie na choinkowych gałązkach zawisły serca z piernika. – To taki nasz mikołajowy zwyczaj. Siostry pieką pierniki, a maturzystki zawieszają je, dodając cukierki i karteczki z życzeniami. Dla każdej uczennicy są inne życzenia – objaśnia siostra dyrektor. Dziewczyny szukają swoich serc, towarzyszą temu okrzyki i piski radości. Spodziewaliśmy się ciszy i dyscypliny jak w klasztorze, a tu hałas jak w każdej innej szkole. Tyle że postaci z dziennikami znikają nie za drzwiami pokoju nauczycielskiego, a za klauzurą.

– Ludzie, widząc mundurki, często pytają nas, z jakiego jesteśmy zakonu. Ewentualnie przypisują nas do domu dziecka albo marynarki wojennej – śmieje się Ewa Krajewska-Bakalarz, uczennica drugiej klasy liceum. – Ja bym się na zakonnicę nie nadawała, bo jestem zbyt leniwa – dodaje poważnie. Po kilkunastu miesiącach nauki wie już, że siostry wstają o piątej rano. Na co dzień obserwuje ich pracę w kuchni, pralni, ogrodzie. I to, co jej samej dotyczy najbardziej – pracę w szkole.

Kasia Garkowska z dumą nosi na piersi gwiazdę szeryfa. Jest „prezeską” szkoły, czyli przewodniczącą samorządu uczniowskiego. Ale przychodziła tu z dużymi oporami: – Miałam w głowie taki stereotyp siostry, która ciągle się modli i nic innego nie robi. Podobnie myślałam o uczennicach tej szkoły. Wydawało mi się, że chodzą niemal z aureolą nad głową. Przeszkadzało mi to, że nie ma tu chłopaków. Teraz widzę plusy tej sytuacji: między dziewczynami są bardzo silne więzi, lepiej się dogadujemy. To miejsce, do którego się wraca. Prawie codziennie szkołę odwiedzają jakieś absolwentki – mówi Kasia.

Taniec z siostrami
Znów ten sam dźwięk dzwonka i dziewczęta rozchodzą się do sal. Zaglądamy do niektórych klas. – DZIEŃ DO-BRY PA-NOM! – skandują równiutko uczennice. – DZIEŃ DO-BRY! – odpowiadamy nieco rozbawieni. Okazuje się, że swoim wejściem wywołaliśmy niemałe ożywienie. – Skupcie się, dziewczęta! – apeluje geograficzka siostra Jana. Odpowiedzią jest zbiorowy wybuch śmiechu. Po chwili jednak dziewczyny znowu słuchają z uwagą wykładu o frontach atmosferycznych. Podziemiami przechodzimy do znajdującej się w sąsiednim budynku sali gimnastycznej. Korytarze są kręte, można pobłądzić w tym labiryncie.

Na lekcji WF-u – siatkówka. Siostra Rut uczy akurat serwowania. – Nie skręcamy barku! Prosto! Za nisko wyrzucasz piłkę! Odbieraj! Dwie ręce do góry! – siostra jest po Akademii Obrony Narodowej i uczy także przysposobienia obronnego, więc wydawanie komend nie jest jej obce. Ale na komendach się nie kończy. Zakonnica podchodzi do każdej z dziewczyn, pomaga w przyjęciu odpowiedniej pozycji, prowadzi rękę uczennicy, wyskakuje razem z nią. Medaliki przyczepione z boku habitu dzwonią przy każdym wyskoku. Gdybym miał taką wuefistkę, pewnie dziś uprawiałbym jakiś sport – myślę z zazdrością.

Zimą najwięcej na WF-ie się tańczy. Zarówno pod kierunkiem siostry Rut, jak i drugiej wuefistki, siostry Judyty. Nie ma chłopaków, więc dziewczęta ćwiczą w parach na przemian żeńskie i męskie kroki taneczne. – Potem, gdy już tańczą z partnerem, czasem mylą im się role – śmieje się siostra Wawrzyna.
Ten ważny moment w życiu szkolnym następuje dopiero na studniówce. We wcześniejszych balach, organizowanych dwa razy do roku, biorą udział same dziewczyny. – Na początku mnie to dziwiło, ale potem okazało się, że zabawa jest całkiem fajna. Przecież faceci też czasem spotykają się tylko we własnym gronie, przy piwie, i dobrze się bawią – puszcza oko jedna z maturzystek.

Porządek musi być
– Ten brak chłopaków nie doskwiera aż tak bardzo, w końcu na weekendy jeździmy do domu. Poza tym są telefony, Internet. Jak kocha, to poczeka – uśmiecha się Paula Panecka, licealistka. – W innych szkołach relacje męsko-damskie stają się głównym przedmiotem zainteresowań. Tu mam czas na to, żeby się rozwijać. I nie muszę się stresować, że ktoś mnie zobaczy nieumalowaną… – Kiedyś w ogóle nie było szkół koedukacyjnych, a ludzie jakoś żyli i zakładali rodziny – dodaje Eliza Ziemińska, maturzystka. Bardziej uciążliwe jest studium, czyli wyznaczony czas na naukę po południu i wieczorem. W sumie ponad cztery godziny. Dla dziewcząt mieszkających w internacie to obowiązek. – Uczymy się w klasach, po cichu, a siostra siedzi na katedrze i pilnuje nas – mówi Kasia Garkowska. – Ale kiedy siostry nie ma, to też się uczymy.

– Plan dnia rzeczywiście jest rygorystyczny i dla wielu dziewcząt stanowi on przewrót – przyznaje siostra dyrektor. – Ale inaczej trudno byłoby zapanować nad miejscem, w którym przebywa jednocześnie 300 osób. Plan daje poczucie bezpieczeństwa i przewidywalności. Dziewczyny idą potem na studia, gdzie nikt nie organizuje im czasu. Nasze wychowanki nie mają z tym kłopotu. Mogą się uczyć nawet na dworcu kolejowym.

Za nieprzestrzeganie regulaminu są „karniaki”: mycie schodów, pastowanie butów „trzeciakom”, obkładanie książek w bibliotece. – Najgorsza kara to stanie w holu przy ścianie – twierdzi Ewa Kosińska z drugiej liceum. – O wiele bardziej wolałabym sprzątać, bo przynajmniej ma się poczucie, że robi się coś pożytecznego. Ale zdarzało się już, że nawet całe klasy musiały odstać dwie godziny za gadanie podczas ciszy nocnej. – W tym roku sporo dziewczyn pofarbowało włosy. Za to też była kara – 30 godzin prac społecznych – mówi Eliza Ziemińska. – Zasada jest taka: im starsza uczennica, tym bardziej surowo karane przewinienie.

Połowa kadry to wychowanki
Uczennice przyznają jednak, że siostry nie robią problemów tam, gdzie ich nie ma. – Zawsze możemy porozmawiać z siostrą wychowawczynią, zwierzyć się jej – opowiada Ewa Kosińska. – Nigdy też nie namawiają nas do tego, byśmy w przyszłości szły do klasztoru. – Rzeczywiście nie namawiamy – potwierdza siostra dyrektor. – Ale cieszymy się, jeśli tak się dzieje. A taka sytuacja wcale nie jest rzadkością. W tej chwili połowa kadry nauczycielskiej to nasze wychowanki. – Widzimy siostry w zwyczajnych sytuacjach: kiedy są zdenerwowane i kiedy się śmieją – mówi licealistka Anna Banaszak. – Na Dzień Dziecka przygotowują dla nas przedstawienia. Mają nawet swój własny zespół, The Belfers. Czy to byłoby do pomyślenia w jakiejkolwiek innej szkole?

– Ta szkoła to takie specyficzne połączenie edukacji z duchowością – Eliza Ziemińska otwiera przed nami drzwi nowej kaplicy, w której znajduje się figura Matki Bożej Jazłowieckiej, cudem ocalona w czasie wojny przed wywiezieniem do muzeum ateizmu. – Tu możemy przyjść wieczorem, po wszystkich zajęciach, i modlić się w ciszy. Jeszcze raz dzwonek. Już tylko obiad w refektarzu, potem wielkie pakowanie i sprzątanie. Jutro piątek, dzień wyjazdowy. – Czekam już bardzo na ten wyjazd, bo jednak tęskni się za domem – wzdycha Eliza. – Po weekendzie trudno się przyzwyczaić do szkolnego życia: lekcji, dyżurów w kuchni, studium… – zwierza się Paula Panecka. – Ale potem znów wchodzi się w ten rytm i jest dobrze.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.