Pałacologia wiecznie żywa

Agata Puścikowska

|

GN 05/2007

publikacja 06.02.2007 10:35

Pałac – nie pałac, zabytek – nie zabytek. Rozwalić – zachować? Sterczy na środku miasta. A podobno najlepszy na niego widok z 30. piętra. Bo go nie widać

Pałacologia wiecznie żywa Pałac Kultury stał się symbolem Warszawy. Henryk Przondziono

Halo, chcielibyśmy zrobić fotoreportaż o Pałacu Kultury. Pani urzędniczka: – A co was konkretnie interesuje? – Wszystko: ludzie, klimat, koty w piwnicach i tajemnicze przejścia podziemne do samej trybuny honorowej przy placu Defilad. Urzędniczka: – A co, u nas pięknych sal konferencyjnych nie ma? Ładnych rzeczy nie ma? Dziennikarze to tylko piwnice i koty by pokazywali! – Ale my ducha, ducha pałacu szukamy. Urzędniczka wzrusza ramionami i słuchawką. Wcześniej jednak podaje kilka ważnych telefonów. Dzięki nim, następnego dnia, stoimy pod 240-metrowym socrealistycznym kolosem.

Konwencja poważna: kotów brak
Złota winda wiezie nas na 15. piętro. Szybko wiezie. Kamerka w rogu śledzi każdy ruch. Wchodzimy do biura. Pan Mirosław Sierzpowski od pałacowego marketingu oficjalnie podaje dłoń i prowadzi do pustej sali z wielkim stołem. Za wielkim oknem widok na Marszałkowską. – Co was interesuje? Podziemia? Przejścia podziemne, które nie istnieją? Powtarzam: NIE ISTNIEJĄ. Jeśli chcecie żebym wam pomógł, przyjmujemy poważną konwencję. A nie jakieś tam koty w podziemiach. Konwencja więc będzie poważna. Żadnych kotów. Cały czas coś wyje i świszcze. Może duch, którego szukamy? – Wiatr – informuje nas urzędnik. – Taka sowiecka technologia – przy framugach okiennych i przy drzwiach zostawiano jeden centymetr luzu. Ruskaja klimatyzacja. A teraz pójdziemy do kronikarki, która pracuje tu od 1960 roku.

O rzodkiewce, co Leninowi brodę odcięła
Hanna Szczubełek pracuje kilka pokoi dalej (i dobrze, bo windą nie trzeba jeździć). I pracuje już 46 lat. Kiedyś jako pracownik administracji, funkcja poboczna – kronikarz. Dziś – choć na emeryturze – oficjalna kronikarka. Dwa dni w tygodniu, kiedy pisze – przez jej pokój przewijają się tabuny dziennikarzy. – W pracy to właśnie nie piszę. No bo jak pracować, gdy ciągle ktoś tu się kręci, i pyta, pyta, pyta. Wciąż o to samo – opowiada pani Hanna. Przez pół godziny gra surową i niedostępną. Już prawie zaczynam się bać jej ciętego języka i ciągłego egzaminowania: czy to wiemy, czy tamto. No pewnie, że nie wiemy. Przyszliśmy się dowiedzieć.

Rozmowa powoli się rozkręca.
– Tu, jak przyjeżdżał Bardzo Ważny Gość, szczególnie przedstawiciel Bratniego Narodu, to dopiero szopka była. Tajniaki wszędzie. Na dole, przebrani za sprzątaczy, i na dachu Kongresowej – opowiada pani Hanna. – Na dachu Kongresowej? A kogo niby udawali? Przecież tam nic nie ma – mówię, spoglądając w dół przez okno. I błąd. Bo jest tam prawie 150 gatunków mchów i porostów, które ktoś kiedyś skrzętnie zbadał i spisał. – O, bo nie wiecie, że tu i mchy rosną, i dzikie ptaki mieszkają, i mamy nawet stado kotów na garnuszku pałacowym – rozpoczyna kolejną opowiastkę kronikarka. Grzecznie przerywam: – O kotach nie możemy mówić… – A to niby dlaczego? Koty tu są, były i będą. I kto mi zakaże o nich opowiadać?
Resztki „surowej” pani Hanny ulatują wraz z moją apaszką, która odfruwa, gdy wychodzę na wewnętrzny taras piętra 15…

Hanka do pracy w pałacu trafiła przypadkiem. Po ukończeniu z wyróżnieniem kursu na sekretarkę, dostała trzy oferty z pośredniaka. A do pałacu było jej po prostu najbliżej. Najpierw pracowała w administracji i dopiero gdy jej ówczesny szef w prasie harcerskiej przeczytał kilka jej artykułów (była drużynową), zaproponował funkcję kronikarki. Pisała odręcznie. Z czasem ktoś przepisywał teksty na maszynie. Pisała o tym, kto przyjechał, kto się z kim spotkał, kto wystąpił w Kongresowej. Ona pisała, a znajomy plastyk ręcznie kronikę ozdabiał. Gdy był występ folklorystyczny, to wklejał kurpiowską wycinankę. Gdy przyjeżdżała delegacja z bratniej Chińskiej Republiki Ludo- wej – bratnią flagę. Pani Hanna mówi, że tego, co pisała, nikt nie sprawdzał i nie cenzurował. A ja żałuję, że historii, które nam opowiedziała, opisać nie mogła.

W 1961 roku, po obchodach 22 lipca, coś się służbom pałacowym nie spieszyło, by zdjąć z fasady pałacu pełnometrażowego, ozdobnego, płóciennego Lenina. Na czerwonym tle, z czarną brodą. Lenin wisiał, zasłaniał dostęp świeżego powietrza i przez niego ludzie tracili wzrok. W końcu Hanka nie wytrzymała. Wzięła nóż i cięła wpół. Płótno opadło i nastała jasność. A Lenin stracił brodę. – W ciągu piętnastu minut tu byli. Zabrali mnie na przesłuchanie. No i zaczęło się dochodzenie – kto mi to zlecił, na czyj rozkaz. Stałam się sabotażystką. Wyjaśniłam panom grzecznie, że Lenin nam słońce przesłaniał, ot i wszystko. Ale nie uwierzyli. Uratował ją ówczesny dyrektor pałacu i nieposzlakowana opinia z harcerstwa. Ale jeszcze długo musiała stawiać się na przesłuchania. A ponieważ pochodzenie miała nieodpowiednie – ojciec Melchior Czesław Szczubełek, pseudonim Jaszczur, dowodził w powstaniu warszawskim obroną Fortu Czerniakowskiego, kiedyś usłyszała: „Ty jesteś jak rzodkiewka. Z wierzchu możesz być czerwona, ale w środku…”.

Anegdot o pałacu brak – Najsmutniejszym okresem w historii pałacu był stan wojenny. Nudnawo, ciężkawo, tak „łyso” – opowiada. Czy się bała? – A niby czego? Siedziało się, gapiło, nudziło. Te chłopaki w mundurach, zegnane tu gdzieś z prowincji, siedziały z „kałachami” i smutnymi minami na każdym piętrze. No to się chodziło do nich na dymka. Pani Hanna snuje jedną opowieść za drugą. Henio, fotograf, ustawia zdjęcia, prosi o coraz to nowe pozy. I o jakąś dobrą pałacową anegdotę. – Znam TYLKO jedną, starą jak świat: gdzie jest najlepszy widok na Pałac Kultury? Z Pałacu Kultury. Bo go nie widać – mówi. A potem pani Hanna opowiada jeszcze i jeszcze. I wcale nie chce się od niej wychodzić. Ale cóż, konwencja poważna czeka… – A, przypomniałam sobie coś jeszcze. Ze swojej „kanciapy” wyjmuje starą, odrapaną łopatę. Tę łopatę odkryto niedawno, w ścianie pałacu, przy okazji drobnych prac remontowych. – To radziecka, oryginalna. Taką rabotał lud pracujący – mówi, pozując do zdjęcia i uśmiechając się do nas od ucha do ucha.

Pałac jedno ma imię
Z panem od marketingu jedziemy na 30. piętro. Tym razem – bo to winda turystyczna – zawozi nas pani windziarka. Pani windziarka jeździ już tak 16 lat. Jest sympatyczna i pozbawiona wszelkich objawów choroby lokomocyjnej. Czego nie można powiedzieć o mnie. Lądujemy na trzydziestce. Wiatr na zewnątrz straszny, zimno i jeszcze panoramy miasta nie widać. Pada i mgła. I tylko szkoda robotników, co uczepieni lin, ściągają z pałacu wielkie świąteczne gwiazdy. Gdy siadamy, pan Sierzpowski, zaczyna opowieść. W kwestii stosunku do pałacu podzielił Polaków na trzy grupy: urodzeni przed 45., urodzeni po 45. i urodzeni po 80. Pierwsza grupa nienawidzi pałacu, bo pamięta Warszawę wolną, przedwojenną, a pałac to symbol komunistycznej traumy. Druga grupa chce zachowania pałacu, bo PKiN to jej młodość.

A trzeciej wszystko jedno, bo jest kosmopolityczna, niedouczona i wychowywana przez liberalne media. – Kiedyś jakaś dziennikarka powiedziała mi, że nikogo już nie obchodzi, że w oficjalnych dokumentach – księdze wieczystej – pałac nadal nosi imię Stalina. – To dlaczego jeszcze tego nie zmieniono? – przerywam szczerze zdumiona. – Ano właśnie, dobre pytanie – Sierzpowski poprawia się w fotelu i kontynuuje: – Nikomu, jak widać, nie zależało. Miasto – cisza, Sejm – cisza. Dwie kadencje prezydenta Kwaśniewskiego przeleciały… – No ale od jakiegoś czasu nie mamy już prezydenta Kwaśniewskiego – nieśmiało przypominam. – W każdym razie ja uważam, że to skandal – ucina urzędnik. I tu się zgadzamy. I zgodnie przechodzimy do zwiedzania pałacu. Właściwie „przejeżdżamy”, bo jedziemy windą na czwarte piętro… Mój żołądek…

Kapitalizm w treści, socreal w formie
Czwarte piętro to część najbardziej reprezentacyjna. Sala im. Lwa Rudniewa – architekta pałacu, sala Broniewskiego i inne. Wielkie, monumentalne. Kiedyś odbywały się tu komusze bale i zjazdy. Dziś – kapitalistyczne wystawy i targi przeróżnej maści. Wokół dziwaczne zdobienia, pomieszanie form i stylów. Socjalistyczny eklektyzm. Kicz i nieco złowrogi zapaszek minionej epoki. Wchodzę do „budki” do tłumaczenia symultanicznego w sali Rudniewa. Oryginalna tapicerka i sprzęt. Sierzpowski mówi, że zapach w „budce” to właśnie zapach Stalina. Gdy próbuję wyjść, nie otwiera drzwi: – Musi pani najpierw obiecać, że się pani poprawi – ogłasza z uśmiechem. – Mam podpisać lojalkę, że nie będę brzydko pisać o pałacu?

Idziemy do kolejnych sal i pomieszczeń. W jednym – freski z socrealnymi, pałacowymi muzami. Muzy mają miny głupawe i ręce jak te bochny proletariackiego chleba. Jedna – ta z PKiN-em w tle – nawet lekko się uśmiecha. – To taki grymas bardziej – ocenia Sierzpowski. W łączniku od pałacu do Sali Kongresowej – prawdziwe dziwo: Mojżesz z tablicą Dziesięciorga Przykazań. – A nie, he, he, bo to… inżynier z makietą domu – Sierzpowski cieszy się, że „socimaginacja” i nas nabrała. Po zwiedzeniu Kongresowej, a razem z nią słynnej Breżniewówki, żegnamy się z Sierzpowskim. – Jesteście zadowoleni? – W zasadzie – odpowiadamy. – Ale gdzie ten duch?

Mistrz i uczeń
Ludomir Słupeczański (według klasyfikacji Sierzpowskiego, typ I) to legenda wśród warszawskich architektów. Od kilkudziesięciu lat uczy rysunku na politechnice. Pamięta, jak budowano pałac, przyglądał się pracom krok po kroku. Co myśli o nim teraz? Że trzeba go bezwzględnie wpisać do rejestru zabytków. A na pomysł o „rozwaleniu” zaperza się: – I jak to sobie, mądrale, wyobrażają? Że dźwigi ustawią i będą najpierw ten wapień pińczowski skrobać, potem konstrukcję żelazną wycinać, a potem jeszcze całe wielkie betonowe fundamenty rozwalać? To nieekonomiczne! Toż to 60 proc. kosztów nowego budynku! A co w miejsce pałacu? Nieharmonijne, „nowoczesne” dziwadło?

Słupeczański rysuje pałac: pokazuje detale i skale makro, opowiada o harmonii i jej braku. I o dobrej robocie polskich robotników, bo przez tyle lat drzwi pałacowe nie opadły ani o centymetr. Jednocześnie mówi o okropnych proporcjach i ładowaniu w sowiecki „prezent dla narodu polskiego” elementów rodzimej architektury. W końcu pyta: – A wiecie, dlaczego pałac zbudowali w Warszawie? To była boska kara za zburzenie Cerkwi Aleksandryjskiej, he, he. Tak, tak. Coś w tym dowcipie jest z prawdy.

Wieczorem dzwoni telefon. To mój przyjaciel. Według klasyfikacji Sierzpowskiego, typ II. Opozycjonista i zarazem… dawny uczeń Słupeczańskiego. Gdy dowiaduje się, że piszę o Pałacu Kultury, mówi: – Masz napisać, że ten „UBELISK”, prawdziwy pomnik utrwalaczy władzy ludowej, trzeba zburzyć raz na zawsze. Fałsz w proporcjach i zakłamanie. Ohyda w formie, ohyda w treści. I nie ma, że budynek użyteczności publicznej, że lubią go turyści. Co to kogo obchodzi? Teraz to taka maniera w mediach: pisać wszystkie racje miękko i elastycznie. A trzeba jasno powiedzieć: w sercu stolicy mamy symbol zniewolenia. Od złego malarstwa można uciec, od tego, co w przestrzeni, nie uciekniesz. I „ojczulek” Stalin doskonale to wiedział.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.