Impact factor

Maciej Sablik, matematyk, dziekan Wydziału Matematyki, Fizyki i Chemii na Uniwersytecie Śląskim

|

GN 14/2010

publikacja 07.04.2010 09:34

Nowe wyzwania nieuchronnie wiążą się ze zwiększonymi wydatkami.

Maciej Sablik Maciej Sablik

Pora stawić czoła nowym wyzwaniom. A nowe wyzwania nieuchronnie wiążą się ze zwiększonymi wydatkami. Wydatki pokrywa w znacznej części Unia Europejska (oby nam się tylko nie przeziębiła!). Wszelako ma to także swoje cienie: po pierwsze, trzeba mieć jakiś wkład własny (i to jest bardzo poważny problem dla wielu podmiotów, bo UE płaci po wykonaniu zadania, natomiast wkład własny trzeba uruchomić „od zaraz”, jeszcze na etapie projektowania. Często się zdarza, że na projekcie się kończy, bo go nikt nie zaakceptuje).

Drugim mankamentem ubiegania się o środki z Unii jest ekspansja języka angielskiego, w którym sporządzone są dokumenty unijne. Mimo woli angielszczyzna z oficjalnej dokumentacji trafia do naszego pięknego języka, który – choć podejmowane są liczne wysiłki ograniczenia tego tsunami – jest zalewany przez nowomodne konstrukcje rodem z… nie, nie z Oksfordu, a z bezimiennych kancelarii i urzędów brukselskich. Co prawda nie jesteśmy sami w tym położeniu: Francuzi mają nawet więcej pretensji, bo im się wydaje, że ich język jest najważniejszy.

Niemcom nic się nie wydaje, ale też ich krew zalewa, gdy muszą się uczyć nowomowy w stylu angielskim. A u nas działa Rada Języka Polskiego, nawet mamy ustawę o ochronie tegoż języka, tyle że jak wszystko w Polsce, kończy się na papierowych przepisach. Właśnie szedłem po korytarzu, gdy zauważyłem kolegę, który z laptopem siedział i logował się do sieci. Po zalogowaniu szedł z komputerem do pokoju i tam już realizował swoje zadania. Na moje pytanie, czy nie byłoby wygodniej od razu w pokoju, stwierdził „to jest system »plug and pray«, czyli włącz i módl się” (żeby nie zerwało połączenia). Komputery to jednak osobny temat, to bardzo skuteczne narzędzie, "anglicyzacji”.

Śmiem twierdzić, że gdyby rusyfikatorzy albo germanizatorzy mieli na podorędziu komputery, nasz język już byłby elementem folkloru. Na szczęście nie mieli. Jednak nie tylko komputery są rozsadnikiem miazmatów. Niedawno znajomy, który pracuje w pewnej żywotnej dla gospodarki dziedzinie, podarował mi bukiet „kwiatków” ze swojej łączki. Mawia się tam na przykład „ten kejz jest na frizie” (czyli – jeśli dobrze zrozumiałem – „ten przypadek jest zamrożony”). Wzywa się współpracowników: „musimy być sfokusowani na target” (szkoda, że Państwo nie widzą czerwonych podkreśleń w moim komputerze!). Jedzie się na „sajt sarwej” i myśli o tym, jaki to będzie miało „impakt” na usługi. I tu poczułem się jak w domu: u nas też „impact factor” jest bardzo ważnym pojęciem: niski „czynnik wpływu” grozi śmiercią lub kalectwem (naukowym).

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.