Cztery zbędne ławki

ks. Tomasz Horak, proboszcz parafii Nowy Świętów

|

GN 22/2209

publikacja 31.05.2009 22:40

Emigracyjne życie często zamienia się w nieskończone „wakacje”. Są to wakacje w sensie tymczasowości, nieokreślonej żadnym terminem doraźności.

ks. Tomasz Horak ks. Tomasz Horak

Było w moim kościele bierzmowanie dla całej okolicy – jedno z wielu tysięcy w tym sezonie. Lubię mieć wszystko dokładnie przygotowane. Bo uroczysta, piękna, potoczysta, śpiewna liturgia może się rozwinąć tylko w ramach dobrze zorganizowanych. Jednym z elementów tej organizacji jest rozplanowanie ławek według ilości kandydatów z poszczególnych parafii. Otworzyłem plik ze stosownym grafikiem sprzed trzech lat, kiedy to było u mnie ostatnie bierzmowanie.

Powpisywałem parafie, ilość osób i... zdębiałem. Choć nie powinienem był się zdziwić. Przecież wiem. A jednak... Cztery, cztery długie ławy, po dwie z każdej strony, komputer wyświetlił puste! Te same parafie, a po trzech latach kandydatów mniej o jakichś trzydzieści kilka procent. Zacząłem sprawdzać, jeszcze raz wpisałem dane. Nie przybyło. Dzwoniłem do proboszcza, u którego liczba kandydatów wydawała mi się podejrzanie mała. Potwierdził ją. Cztery zbędne ławki! Pamiętam bierzmowanie sprzed kilkunastu lat, gdy musiałem młodzież upychać do granic ciasnoty, a dla rodziców miejsca były tylko stojące. Mój Boże! Jaka przyszłość nas czeka?

To zresztą widać i w innych obszarach parafialnego życia. Ministrantów były kiedyś trzy grupy po kilkanaście osób, dziś – dwie po kilka. Na bierzmowaniu śpiewał spory zespół, były gitary, skrzypce i w ogóle muzyka. Teraz – jakoś uzbierałem konieczne minimum, żadnych dodatków nie było. Starsi – to już studenci, jeszcze na święta część z nich przyjedzie, ale na co dzień (i na co tydzień) to już ich nie ma. Nie ma ich też jako klientów w sklepie, jako pasażerów na przystanku. A i szkoła ledwo zipie, bo mało uczniów, to coraz mniejsze finanse.

Dwudziestolatków nie ma. Pół biedy, jeśli są w Polsce – we Wrocławiu, Krakowie czy Warszawie. Ale mam adresy z Londynu i Paryża, z Północnej Karoliny i Sydney, i w ogóle z końca świata. Ich dzieci też tu nie ma. A pewnie nie będzie w ogóle, bo emigracyjne życie nazbyt często zamienia się w nieskończone „wakacje”. Nie w znaczeniu odpoczynku, bo oni tam ciężko harują. Ale są to wakacje w sensie tymczasowości, nieokreślonej żadnym terminem doraźności. Ich pokolenie wymrze bezdzietnie (niektórzy zostawią po sobie sieroty w murzyńskich dzielnicach). Nie pytam, dlaczego tak jest. Wiem. Wszyscy wiedzą. Pytam, kiedy naród, cały naród się ocknie? Póki czas.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.