Świadkowie są wezwani

Przemysław Kucharczak

|

11.09.2006 11:51 GN 37/2006

publikacja 11.09.2006 11:51

Patrzyłeś na zbrodnie hitlerowców i komunistów? Widziałeś bohaterstwo albo zwykłą ludzką uczciwość w czasach pełnych skundlenia? Więc koniecznie to opisz.

Świadkowie są wezwani W 1963 r. Janina i Hipolit Wysoccy udostępnili swoje mieszkanie na potajemne nauczanie religii. Tomasz Wajsprych

Napisz, bo okazję stwarza właśnie Narodowe Centrum Kultury. Ogłasza ono wielką akcję: „Świadkowie historii”. – Niemieckich wypędzonych są 2 miliony. A zebrali aż milion pisemnych świadectw. A my, Polacy? – zawiesza głos Magdalena Szczepaniak, rzecznik Narodowego Centrum Kultury. – Otóż w Polsce nieco świadectw zebrał ośrodek „Karta”, na przykład wzruszające wspomnienia sybiraków.

I Muzeum Powstania Warszawskiego ma trzysta świadectw. Więc niech pan pomyśli, co się stanie za jakiś czas, kiedy już umrą nasi bohaterowie, którzy noszą w sobie pamięć XX wieku. Zostanie trzysta świadectw powstańców i milion świadectw tak zwanych wypędzonych. To proste liczby. Jaką opinię o historii wyrobią sobie wtedy młodzi ludzie? – pyta.

Jest jeszcze szansa, żeby pokazać historię we właściwych proporcjach. Wystarczy choć kilka zdań o twoich losach albo o niezwykłych zdarzeniach z życia twoich rodziców lub dziadków. Twoje świadectwo trafi do Internetu.

Przejechali go, a żyje
Magdalena Szczepaniak już rozmawiała z kilkoma świadkami. – Zależy nam, żeby to byli całkiem zwykli ludzie, o których nie pisze się w gazetach – tłumaczy. – Kiedy do nich docieramy w różnych małych miejscowościach, często są zaskoczeni. Ale kiedy już zaczynają wspominać, to zdarzyło mi się popłakać w czasie rozmowy razem z nimi... A na koniec jeszcze mówią: „Wie pani, ja nie miałem świadomości, że robię coś ważnego, co służy Polsce” – wspomina.

Świadectwo do Narodowego Centrum Kultury przysłał już Józef Cyra ze Skały pod Krakowem. Napisał o Żydach Henochu i Josku Majtelesach, których ukrywał przez całą wojnę Tadeusz, nieżyjący już brat pana Józefa. I o Żydzie Borku, którego ukryli Kobczykowie z Przybysławic. O żydowskiej rodzinie Kotałaczów, których ukrywał gospodarz Korzonek przy ulicy Wolbromskiej w Skale...

I o tym, że nikt z ratujących nie dostał za to odznaczenia. „Czyny rolników spod Ojcowa, ratujących życie kilkudziesięciu Żydów ze Skały, nigdzie dotychczas nie zostały nawet opisane. Pozostała jedynie w ich rodzinach pamięć o ludzkiej solidarności” – napisał pan Józef.

Wśród tych pierwszych świadków jest też Mieczysława Borys z Krupskiego Młyna. Najpierw na Wołyniu ukrywała się przed Sowietami, potem uciekała przed ukraińskimi bojówkarzami. A kiedy dotarła wreszcie do rodziny na Lubelszczyźnie, Niemcy dali im chwilę na opuszczenie domu i wysiedlili ich wioskę.

Jest też Jarosław Hyk, 44-latek z Wrocławia. Jego nazwisko niewiele czytelnikom powie, choć prawie wszyscy widzieliśmy tego człowieka w telewizji, na zrobionym z ukrycia filmie z 1982 roku. To ta straszna filmowa migawka, na której ciężarówka ZOMO rozjeżdża demonstrującego człowieka.

– Ja zawsze przy oglądaniu tych zdjęć płakałam. Aż tu nagle się dowiaduję, że ten człowiek przeżył, mieszka sobie we Wrocławiu, pracuje, ma ułożone i szczęśliwe życie rodzinne – mówi rzecznik Szczepaniak. Pojechała do niego. Okazało się, że Jarosław w czasie tamtej demonstracji był studentem wrocławskiej Akademii Rolniczej. Zomowcy wzięli go wprost na środek maski stara. Potem ciężarówka zaczepiła chłopaka podwoziem i wlokła po bruku przez sto metrów. Zwykli ludzie podbiegli i przebili się z nim do szpitala. Jarosław napisał: „Pielęgniarka nie wiedziała, czy w ogóle ma mnie wpisywać do książki, a jeśli tak, to co ma napisać.

– No jak to co? ­– ryknął lekarz i zaklął siarczyście. – Pisz „przejechany przez ZOMO”! Ku zdumieniu wszystkich, obrażenia, jakich doznałem, nie okazały się zbyt groźne. Stłuczone nerki, krwiomocz, wstrząs mózgu oraz ogólne potłuczenia i zranienia ciała to doprawdy drobne obrażenia w przypadku potrącenia przez samochód ciężarowy. Śmiało mogę mówić o wielkim szczęściu”.

Jarosław spędził w szpitalu tylko dwa tygodnie. A kiedy wyzdrowiał, znów po całych nocach drukował ulotki na powielaczu. Przeżył zatrzymania. Esbecy straszyli go na przesłuchaniach. Od jednego z nich dostał pięścią w twarz za to, że milczał.

Dziś wspomina ten czas: „zapach drukarskiej farby, wielkie torby i plecaki wypełnione bibułą, trwale przyczernione dłonie, amok nieprzespanych nocy, konspiracyjne spotkania, adrenalina, przygoda i dyskusje po świt – stały się dla nas codziennością i niepostrzeżenie wprowadziły nas w zupełnie inny świat. Świat, który choć istniał w PRL-u, to jednak sprawiał, że dla nas PRL istnieć przestał, tak jakby nas już nie dotyczył – tak jakby stracił nad nami panowanie. Po prostu, czuliśmy się wolni i mocno związani ze sobą, byliśmy jak ze starego porzekadła o Polakach i Węgrach – i do szabli, i do szklanki”.

Zbrodniarz z manierami
Pracownicy NCK dotarli do małżeństwa Wysockich, którzy w 1963 roku udostępnili swoje mieszkanie na tajne nauczanie religii. A także do Wilhelma Brasse, syna Austriaka i Polki, więźnia obozu w Auschwitz. Gdyby Wilhelm podpisał Reichslistę, byłby wolny. Ale on mówił, że jest Polakiem.

Nikt dziś nie wymienia jego nazwiska, choć każdy podręcznik do historii najnowszej drukuje zdjęcia, które zrobił. Bo pan Wilhelm był fotografem. I to świetnym. Niemcy kazali mu dokumentować obozowe życie. Pod koniec wojny kazali mu jednak zdjęcia spalić. – Pan Wilhelm i jego kolega zaczęli więc wrzucać klisze do ognia. Ale kiedy esesman na moment odszedł, natychmiast je wyciągnęli i ukryli. Dzięki ich ryzykownemu czynowi większość zdjęć z Auschwitz ocalała – mówi rzecznik.

Pan Wilhelm opowiedział jej, że musiał też fotografować eksperymenty medyczne doktora Mengele. Ten zbrodniarz sprawiał wrażenie kulturalnego człowieka. Mówił do fotografa, który przecież też był więźniem: „dzień dobry”, „proszę”, „dziękuję”. A potem wyciągał więźniarce macicę na zewnątrz i kazał fotografować na niej tkanki, które przedtem zainfekował strasznymi chorobami. – Po wojnie pan Brasse próbował stawać za aparatem, ale nie mógł. Wciąż widział wtedy tamte zarażane przez Mengelego kobiety – mówi Szczepaniak. – Dlatego zarabiał na życie pracą przy produkcji sztucznych kiszek do wędlin. Podejrzewam, że musiało to być dla niego trudne, bo przed wojną był przecież twórcą – dodaje.

Pan Wilhelm robi wrażenie bardzo sympatycznego człowieka. I choć ma 89 lat, jest bardzo żywotny. Po rozmowie z wysłannikami Narodowego Centrum Kultury po prostu wsiadł za kierownicę swojego samochodu i odjechał.

– Ci zwykli ludzie, cywile, mogą przekazać jakiś pozytywny przykład. A człowiek dużo bierze z przykładów, wiem to po sobie – zamyśla się Magdalena Szczepaniak. – Po rozmowach z naszymi świadkami mam wrażenie, że ich szczera i uczciwa postawa zostały w życiu nieraz nagrodzone. Czasem z powodu tej uczciwości nie mogli skończyć studiów albo coś innego im w życiu odebrano. Jednak mimo to, na innych polach udało im się coś pozytywnego w życiu stworzyć – mówi.

Dziękujemy, że z nami jesteś

To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.

W subskrypcji otrzymujesz

  • Nieograniczony dostęp do:
    • wszystkich wydań on-line tygodnika „Gość Niedzielny”
    • wszystkich wydań on-line on-line magazynu „Gość Extra”
    • wszystkich wydań on-line magazynu „Historia Kościoła”
    • wszystkich wydań on-line miesięcznika „Mały Gość Niedzielny”
    • wszystkich płatnych treści publikowanych w portalu gosc.pl.
  • brak reklam na stronach;
  • Niespodzianki od redakcji.
Masz subskrypcję?
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.