Ujawnić tajniaka

Przemysław Kucharczak

|

GN 33/2006

publikacja 09.08.2006 17:25

Esbecy oblali pana Janusza żrącym płynem i zostawili w lesie. Nie ponieśli jednak za to kary. Żyją wśród nas jako szanowani i zamożni obywatele.

Ujawnić tajniaka IPN pokazał twarze oficerów SB na wystawie w centrum Wrocławia. pap/adam hawałej

Janusz Krupski jest jednym z tysięcy ludzi skrzywdzonych przez Służbę Bezpieczeństwa. Dawnym tajniakom, którzy ich prześladowali, niepodległa Rzeczpospolita wypłaca co miesiąc po kilka tysięcy złotych emerytury. W dodatku esbecy po 1989 r. korzystali ze swoich dziwnych powiązań i często błyskawicznie robili złote interesy.

Esbek umie grozić
Konkretnym esbekom udowodniono tylko jedno zabójstwo: księdza Jerzego Popiełuszki. Wiadomo jednak, że mają na rękach krew także wielu innych ofiar. Zwłaszcza ci ze specjalnej Grupy „D”, którzy zwalczali Kościół. Historycy z IPN uważają, że tajni milicjanci zamordowali też sześciu innych duchownych, między innymi księży Stefana Niedzielaka i Sylwestra Zycha.

Jeśli nawet esbecy trafiali w niepodległej już Polsce na ławę oskarżonych, to niezwykle rzadko dostawali wyroki więzienia. Zwykle sądy traktowały ich z wielką wyrozumiałością i dawały najwyżej wyroki w zawieszeniu.

Pewną dolegliwość zaczęły jednak sprawiać oficerom SB niektóre spośród ich ofiar, bo ujawniają dziś ich nazwiska. Tak zrobił dominikanin, ojciec Stanisław Tasiemski i ks. Henryk Jankowski. W końcu lipca nazwiska esbeków z Grupy „D” ujawniła Katolicka Agencja Informacyjna.

Co robią esbecy, kiedy ktoś przypomni im dawną działalność? Niektórzy reagują wściekłością. Dziennikarz Maciej Gawlikowski nagrał ukrytą kamerą Kazimierza Aleksanderka, który zwalczał Kościół jako naczelnik IV Wydziału SB w Krakowie. Kiedy Aleksanderek dowiedział się o tym, zaczął rzucać pogróżki. „Znajdę cię, skur..., kanalio!” – krzyczał do telefonu, który dziennikarz przełączył w redakcji na funkcję głośnomówiącą.
Ci ludzie często grożą. Kapitan Marek Kuczkowski z toruńskiej SB nawet podczas swojego procesu za porwanie i pobicie opozycjonisty zapowiadał, że wszyscy tego pożałują. Dzisiaj jest szefem Akademii Psychologii Biznesu, prowadzi różne szkolenia.

Wielu dawnych esbeków kieruje dziś firmami ochroniarskimi. Są tacy, którzy byli zamieszani w afery z przemytem alkoholu. Inni zadowalają się wysokimi emeryturami.

 

Sfałszowany romans
Jedną z najsłynniejszych akcji SB było sfałszowanie pamiętnika Ireny Kinaszewskiej, dobrej znajomej Jana Pawła II. Esbecy postanowili oskarżyć ich o romans i w ten sposób skompromitować Papieża przed całym światem.

2 lutego 1983 r. do mieszkania księdza Bardeckiego w Krakowie zapukały dwie pracowniczki SB: Barbara Szydłowska i Barbara Borowiec. Przedstawiły się jako działaczki charytatywne i wręczyły gospodyni paczkę żywnościową. Jedna zajęła ją rozmową, a druga wsunęła sfałszowany pamiętnik między książki księdza Bardeckiego.

Za parę godzin SB miało zrobić tam rewizję i tryumfalnie odnaleźć pamiętnik z opisem romansu. Nie udało się przez przypadek. Panie po udanej akcji poszły na zakrapianą alkoholem kolację z przybyłym z Warszawy esbekiem Grzegorzem Piotrowskim. Tym samym, który później zamordował księdza Popiełuszkę. Piotrowski, po wypitej z nimi wódce, wsiadł jednak do służbowego auta i... rozbił go na słupie. O jego obecności w Krakowie zrobiło się głośno. „Góra” odwołała więc akcję.
Zadzwoniliśmy do Barbary Borowiec, jednej z pracownic SB, które podrzuciły pamiętnik. Zapytaliśmy, czy nie żałuje, że służyła w SB. I czy – gdyby mogła cofnąć czas – wstąpiłaby tam znowu. – Żałuję, owszem, tak. I na pewno nie potoczyłyby się moje drogi w ten sposób. Ja zostałam bardzo srogo ukarana przez los. Czasu nie da się cofnąć – mówi.

Ta pracowniczka SB nie poszła w biznes, jak jej koledzy. Jest malarką. Narzeka, że nikt nie chce słuchać, co ma na swoje usprawiedliwienie. – To jest zawsze tak, na każdym kroku, wie pan: byle dowalić. I koniec. Bronić się nie będę, bo faktycznie... są pewne fakty, że pracowałam... Zgadza się, jak najbardziej. Powiedziałam, że żałuję. Ale przy podjęciu przeze mnie pracy były takie okoliczności, że... Ja tylko się cieszę z jednego: że nie potrafili mnie do końca zgnębić. Pozostałam raczej sobą – mówi.

– Kto chciał panią zgnębić? Pani przełożeni? – W ogóle, jeśli chodzi o organ... Jest to dla mnie bardzo przykre. I ciężko mi z tym żyć – dodaje cichym głosem.

Mimo że ze mną rozmawia, pani Barbara starannie unika mówienia o szczegółach swojej pracy. To przedziwna umiejętność, którą dawni funkcjonariusze SB opanowali do perfekcji. Kiedy pytam ją o tamto słynne podrzucenie sfałszowanego pamiętnika, zaprzecza. – Przepraszam, który pamiętnik? O pamiętniku dowiaduję się teraz... – mówi. Gdy cytuję materiały, które bez cienia wątpliwości wymieniają w tej sprawie jej nazwisko, pani Borowiec przyznaje tylko, że była w mieszkaniu księdza Bardeckiego.

Czy pani Barbara żałuje swoich działań w Służbie Bezpieczeństwa, czy tylko tego, że to wszystko tak niefortunnie się skończyło? Trudno to do końca przeniknąć. Jednak trzeba zauważyć, że mówi o żalu, w przeciwieństwie do wielu jej dawnych kolegów. Oni najczęściej zachowują się bardzo butnie, nawet jeśli na salach sądowych spotykają swoje ofiary.

– Bo tak cały czas się zachowywali. To kwestia ich charakterów, ambicji. Proszę nie traktować wszystkich jednakowo – mówi Barbara Borowiec. – Nie chowam głowy w piasek, rozmawiam z panem. Ale powiem panu, że sądzić mnie będzie zupełnie ktoś inny – dodaje.

Spalona koszula
Swoich prześladowców miał okazję poznać Janusz Krupski. Dzisiaj kieruje Urzędem do spraw Kombatantów. Przed 23 laty, czyli w 1983 roku, był młodym opozycjonistą. Wydawał z kolegami podziemne pismo „Spotkania”.

W styczniu 1983 r. chodził po Warszawie i spotykał się ze znajomymi. Widział, że jest śledzony, ale udawało mu się jeszcze „gubić” ogon. – Ale właściwie po czym rozpoznawaliście wtedy śledzących was esbeków? – pytam. – To się raczej bezbłędnie wyczuwało... Przyjeżdżali zwykle w dużych fiatach 125p. W środku siedziało ich dwóch, trzech, a nawet czterech. Ich obecność nie zawsze wiązała się z czymś groźnym, to czasem była taka demonstracja. Gubiło się te samochody – macha ręką Krupski.
Tamtego dnia jednak się nie udało. Później dowiedział się, że wydały go koleżanki, które pomagały w wydawaniu pisma. Jedna współpracowała z SB, a druga, Hanka Borucka, była... funkcjonariuszką SB na niejawnym etacie.

Kiedy wychodził z księgarni „Orpan” w Pałacu Kultury, zobaczył porucznika Szewerę, esbeka z Lublina. Krupski mieszkał wtedy w Lublinie. – Przemknęło mi przez myśl: skoro go ściągnęli z tak daleka, to chyba coś się stanie. I rzeczywiście, dwóch chwyciło mnie za ręce i wepchnęło do nadjeżdżającego fiata – wspomina.

Auto nie zatrzymało się pod komendą milicji, a dopiero między drzewami Puszczy Kampinoskiej. Janusz pomyślał, że nadchodzi jego śmierć. Esbecy kazali mu zdjąć kurtkę i położyć się na śniegu. Potem oblali go żrącym płynem i odjechali.

Ból odebrał młodemu opozycjoniście przytomność. Kiedy ją odzyskał, dowlókł się przez las do pętli autobusowej, którą dostrzegł przedtem przez szybę auta. Miał szczęście, bo akurat stał tam autobus linii 708. Inni pasażerowie odsuwali się z niesmakiem. Płyn, którym Janusza oblali tajniacy, strasznie cuchnął.

Wkrótce Janusz był już w szpitalu. Okazało się, że „nieznani sprawcy” oblali go mieszaniną fenolu, lizolu i ługu. – Na swetrze ten płyn zostawił mi zawiesinę. Ale koszula, którą miałem pod spodem, była całkiem wypalona, powstała wielka dziura. No i moje plecy były czarne, poparzone – wspomina.
Dzięki swetrowi na grzbiecie żrący płyn nie zdążył mu jednak uszkodzić narządów wewnętrznych. Janusz przeżył.

Sumienie czy fuszerka?
Po upadku komunizmu prokurator Witkowski odnalazł esbeków, którzy porwali Krupskiego. Odbyło się okazanie. – Rozpoznałem kilku z nich. Był tam też taki Ryszard Skokowski, który lał mi płyn na plecy. Nie byłem do końca pewny, czy to on, więc go nie wskazałem. A on po okazaniu podchodzi do mnie i mówi: „Dziękuję, że mnie pan nie pogrążył”. I podaje mi rękę. To była ręka mokra od potu – wspomina Janusz Krupski. – Na początku lat 90. oni jeszcze bali się sprawiedliwości. Ale wkrótce doszli do przekonania, że nic im nie będzie. Że w Polsce brakuje woli ich ścigania – dodaje.

W czasie rozprawy w 1995 roku porywacze Krupskiego byli już rozluźnieni. Wesoło gawędzili sobie z „Grzesiem”, jak nazywali Grzegorza Piotrowskiego. Piotrowski był na rozprawy przywożony z więzienia, w którym odsiadywał karę za zamordowanie księdza Popiełuszki.

Gazety pisały wtedy, że Piotrowski nawrócił się w więzieniu. Później okazało się, że udawanie przemiany było mordercy potrzebne tylko do przedterminowego zwolnienia. Po wyjściu na wolność Piotrowski natychmiast rozpoczął pracę w antyklerykalnym piśmie brukowym. – Ja w jego nawrócenie wątpiłem. Widziałem, jak zachowywał się na procesie – wspomina Krupski. – Bronił swoich kolegów. Zeznałem wtedy, że gdy esbecy wysadzili mnie w lesie, ich samochód cofnął się o kilkanaście metrów i oświetlił mnie reflektorami. Piotrowski pytał wtedy, czy, moim zdaniem, samochód cofnął się o pięćset, czy o tysiąc metrów... Kpił sobie. Żuł na procesie gumę.

Na procesie wyszło na jaw, że gdyby esbecy wypełnili ściśle polecenia Piotrowskiego, Janusz Krupski zginąłby. Mieli go wywieźć w głąb lasu, a wywieźli na jego skraj. Dlatego udało się mu dojść do drogi. Mieli go rozebrać do naga, a kazali tylko zdjąć kurtkę. Dlatego trafił do szpitala, a nie na cmentarz. Nie wrzucili go do bajorka z wodą, tylko zostawili na śniegu. – Na procesie bronili się też, że wylali na mnie tylko jedną butelkę żrącego płynu, choć mieli ze sobą dwie – mówi Janusz Krupski. – Czy wtedy zagrały u nich wobec mnie jakieś ludzkie uczucia? A może się nie przyłożyli, bo im się śpieszyło? Nie wiem tego – zastanawia się.

Za hipotezą o pośpiechu esbeków świadczyłoby to, że do porwania doszło w piątek po południu. Zaczęło się o godz. 16.15. W dodatku trwał wtedy karnawał. – Byłem już kiedyś wcześniej zatrzymany przez SB w piątek po południu. Zaskakujące było to, że esbek najwyraźniej miał do mnie pretensje, że musi mnie zatrzymywać o tak późnej porze. Mówiłem mu: „No, ale co ja na to panu poradzę” – uśmiecha się Krupski. – Naprawdę nie wiem, czy o moim przeżyciu zdecydował ich ludzki odruch, czy pośpiech – mówi.

Jeden z oskarżonych esbeków, Bogdan Kuliński, zadzwonił do Janusza Krupskiego w czasie trwania śledztwa. „Chcę panu tak po ludzku powiedzieć, że to nie ja zrobiłem. Czy mógł- bym się z panem spotkać?” – zapytał. Krupski wybrał się więc do niego. Okazało się, że towarzyszką życiową Kulińskiego jest Elżbieta Nalewczyńska, która jako agentka SB donosiła na pana Janusza. Wypili kawę, pan Janusz dał się poczęstować lodami. – Myślałem, że dowiem się, jak działał od środka mechanizm SB. Rozmawialiśmy cztery godziny i było to dla mnie spore przeżycie. Jednak później zauważyłem też, że gdyby tę rozmowę „wykręcić”, to właściwie bardzo niewiele się dowiedziałem... – mówi Janusz Krupski.

Tylko raz Krupski przeczytał w materiałach SB o naprawdę ludzkim odruchu pracowniczki SB. Chodzi o Hannę Borucką, funkcjonariuszkę, która udawała opozycjonistkę i przeniknęła do jego grupy. Pan Janusz był związany z kościelnym środowiskiem, które opiekowało się niepełnosprawnymi dziećmi „Muminkami”. W czasie obozu Muminków we wsi Małe Ciche u stóp Tatr esbecy planowali włamać się i zdemolować ich mienie. – Borucka wtedy zaprotestowała, że nie można tego zrobić dzieciom, które już są poszkodowane przez los – mówi Janusz Krupski. – Poza tym jednym śladem nigdy nie zauważyłem u esbeków odruchów sumienia. Na początku lat 90. widziałem lęk. A potem i tego nie. Widziałem szybę. Oni żyją w innym, nie moim świecie – mówi.

Worek na głowę
Wprost z ulicy w 1984 roku SB porwało też Antoniego Mężydłę, dziś posła PiS-u. Tajniacy zarzucili mu worek na głowę i wciągnęli do nyski. W lesie przykuli go do drzewa i udawali, że kopią mu grób. Potem przewieźli do budynku pod Toruniem i bili go. Odtwarzali z taśmy głos jego narzeczonej, którą też porwali. Chcieli go zmusić, żeby zaczął sypać.

– Czy spotkał się pan kiedyś ze skruchą esbeka? – pytam Antoniego Mężydłę. Poseł zastanawia się przez chwilę. – Chyba nigdy. Chodzę na ich procesy w sprawie pobić ówczesnych studentów i uczniów ze szkół średnich. Na twarzach tych esbeków nie widać cienia skruchy. Sądzę, że do pracy w SB trzeba było mieć szczególne predyspozycje, żeby robić takie rzeczy dla pieniędzy. Trzeba było chyba być troszkę psychopatą – uważa.

Jednak oficerowie SB, którzy prześladowali Mężydłę, często nie pochodzili z patologicznych środowisk. Szef grupy, Henryk Misz, był synem znanego toruńskiego profesora. Kapitan Marek Kuczkowski w czasie studiowania polonistyki był poetą. – To wcale nie jest wielki wyjątek. Dzisiaj też słyszymy o patologiach wśród młodzieży, które się zdarzają w rodzinach dobrze sytuowanych – mówi poseł Mężydło.

Tajniacy, którzy go bili, dostali wyroki więzienia. To w Polsce niezwykła rzadkość. Siedzieli jednak krótko. A nawet podczas odbywania kary często widziano ich na wolności.

Janusz Krupski sądzi, że esbecy powinni jednak trafiać do więzień, jeśli sąd umie udowodnić im przestępstwa. – Nie jestem zwolennikiem karania już starych i chorych funkcjonariuszy. Ale wielu funkcjonuje bardzo dobrze. W żadnym państwie prawa przestępcy nie powinni żyć w poczuciu bezkarności – mówi.

Antoni Mężydło mówi o kolejnej ważnej sprawie. – Ludzie czasem pogardzają tajnymi współpracownikami SB. A oni często, choć nie zawsze, byli zmuszani do współpracy – mówi. – Organem, który łamał kręgosłupy, było SB. Dlatego uważam, że nazwiska pracowników SB powinny być publikowane. Społeczeństwo powinno znać prawdę – dodaje.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.