Rycerze chrzęszczą z wdziękiem

Przemysław Kucharczak

|

GN 30/2006

publikacja 20.07.2006 21:46

Ulrich von Jungingen przechadzał się po obozie krzyżackim ze swoją 11-letnią córką, ciemnowłosą Zuzią. – Spłodziłem ją, zanim wstąpiłem do Zakonu – wyjaśnił przepraszająco i pogładził się po brodzie.

Rycerze chrzęszczą z wdziękiem Wielki Mistrz Ulrich, czyli pan Jarek Struczyński. Jego przyjaciele z obozu króla Jagiełły mówią o nim jednak pieszczotliwie: „Wielki Miś”. Marek Piekara

Prywatnie Wielki Mistrz krzyżacki nazywa się Jarosław Struczyński. Mieszka i pracuje na zamku w Gniewie.
Na corocznej inscenizacji bitwy pod Grunwaldem bawią się często całe rodziny. Jednak najwięcej jest młodzieży płci obojga. Dziewczyny w średniowiecznych strojach wlewają rycerzom na polu bitwy wodę do gardeł z drewnianych i glinianych kubków. Bo rycerzowi trudno utrzymać kubek w żelaznej rękawicy.

26-letni Przemek Rey z Warszawy dowodził chorągwią krakowską. Przed bitwą nałożył lśniący pancerz. Do lewej ręki wziął tarczę z wymalowanym białym toporem na czerwonym tle, czyli herbem Okrza. – Gram tutaj mojego przodka Jana Reya z Szumska, który bił się pod Grunwaldem – wyjaśnia. – W zeszłym roku byłem za to głównym chorążym krzyżackim... Hej, która godzina? – woła do giermków. – Na moim słonecznym... Za dwie dwunasta! – odpowiada mu wesoło jedna z dziewczyn. Przemek z chrzęstem rusza więc na czoło chorągwi krakowskiej.

Swoje namioty o średniowiecznym wyglądzie opuszczają już też goście z zagranicy. Rycerze z Finlandii, Włoch, Ukrainy ustawiają się po polskiej stronie. Także Białorusini, których przyjechało w sumie aż około trzystu. Ramię w ramię z Polakami stanął też przeciwko Krzyżakom jeden Amerykanin, zakuty w średniowieczną zbroję. – Nosi wśród nas ksywę „Zawisza Czarny”, ponieważ jest Murzynem – wyjaśniają rycerze.

Tak jak 596 lat temu, przyjechali też rycerze z głębi Niemiec. – Mieszkają razem z nami, ale w czasie bitwy oczywiście stają po stronie Krzyżaków – mówi Przemek Rey. – Tu, pod Grunwaldem, co roku spotykam stado ludzi, których znam i lubię. To świetna zabawa – dodaje. W przyszłym roku Przemek bierze ślub z Agnieszką z Tczewa, z którą poznał się przed pięcioma laty właśnie w grunwaldzkim obozowisku.
Zbroja Przemka waży około 20 kilogramów. Koszt takiej pełnej zbroi to mniej więcej 4 tysiące złotych. Pasjonaci spod Grunwaldu rzadko kupują ją od razu, zwykle kompletują latami kolejne elementy.
Wśród rycerzy jest też grupa, której nie wystarcza historyczna inscenizacja bitwy.

Kilkudziesięciu z nich spotyka się już w przeddzień wieczorem. Wygląda to równie brutalnie jak „ustawka”, czyli bijatyka pseudokibiców. Różnica jest taka, że walczący są od stóp do głów zabezpieczeni pancerzami. Chłopcy z całych sił grzmocą się po głowach toporami, mieczami, halabardami. Jednak ich broń ześlizguje się z hełmów. Te ciosy mogą ogłuszyć, ale nie przebiją grubej blachy.

Walczący nie zadają też pchnięć, bo to byłoby naprawdę niebezpieczne. Lecz i bez tego widok jest straszny i daje jakieś wyobrażenie o zamęcie średniowiecznej bitwy. To jednak pewne ekstremum rycerskiego ruchu. Inni rycerze nie ryzykują kontuzji i aż takich wgnieceń na swoich drogich zbrojach. Większości wystarcza radość z historycznej zabawy.

Wszyscy chętni mogą uczestniczyć tu także w Mszach świętych. Zaprzyjaźnieni z Wielkim Mistrzem księża odprawiają je codziennie w obozie krzyżackim. Przychodzi na nie niezbyt wiele osób. Mówią jednak, że to duże przeżycie duchowe.

Nadeszła godzina wielkiej bitwy. – Tym razem my wygramy – rzucił Wielki Mistrz i poprowadził swoją malowniczą armię na pole bitewne.

W inscenizacji wzięło udział około 1500 rycerzy i 18 koni. Chłopcy ze „Smoczej Kompanii” z Warszawy ostatnie trzy lata poświęcili na naukę jazdy konnej w pełnych zbrojach. Opłaciło się. W czasie inscenizacji bitwy chyba najpiękniej wyglądali ci lśniący rycerze, gdy pochylili kopie i runęli na siebie cwałem. Potem kilka razy zawracali równymi szeregami i zwierali się w walce na miecze. Dwóch z nich pechowo spadło z koni, ale na szczęście nic im się nie stało. A dwa konie galopujące bez jeźdźców jeszcze dodały widowisku realizmu.

– Ja sześć lat temu po upadku z konia w pełnej zbroi trafiłem do szpitala – kiwa głową król Władysław Jagiełło, czyli Jacek Szymański. – A wszystko przez polityków, którzy się tu do nas kleją. My nie chcemy się z nimi wiązać. Wtedy to był Aleksander Kwaśniewski. Oswoiłem konia z hukiem wystrzałów krzyżackich bombard, ale jak go miałem przyzwyczaić do prezydenckiego helikoptera? No i spłoszył się – wspomina. Król na co dzień jest grafikiem komputerowym w Warszawie. Ma imponującą wiedzę na temat średniowiecza. Tak jak prawdziwy Jagiełło nie zakłada na zbroję wspaniałego purpurowego płaszcza, tylko skromny czarny.

Jego armia w czasie inscenizacji znów zgniotła wojska Zakonu. Po bitwie przed oblicze króla rycerze przywieźli na furmance znieruchomiałe ciało Ulricha von Jungingena. Wkrótce jednak Wielki Mistrz wstał i wyglądał na zupełnie żywego. Jest gotowy do rewanżu w przyszłym roku. A tegoroczną porażkę komentuje z poważną miną: – Militarnie klęska, ale moralnie – zwycięstwo.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.