Twarze bezpieki

Przemysław Kucharczak

|

GN 12/2006

publikacja 21.03.2006 13:42

Nazwiska agentów SB czasami ktoś ujawnia. Jednak o esbekach, którzy ich szantażem i groźbą łamali, nikt nie ośmielił się mówić. Do zeszłego tygodnia. W Krakowie otwarto wystawę „Twarze krakowskiej bezpieki”.

Twarze bezpieki Wystawę można oglądać do 25 marca w Pałacu Sztuki w Krakowie, przy placu Szczepańskim 4. Henryk Przondziono

Patrzę w oczy tajniaków, utrwalone na zdjęciach. Major Sylwester Michnowski, syn Zygmunta, urodzony w 1951 roku, ma grzeczną grzywkę i łagodne spojrzenie. Starszy od niego podpułkownik Henryk Wąsik, rocznik 1927, syn Jana, też wygląda sympatycznie: włożył do zdjęcia garnitur, włosy zaczesał do tyłu. – Obalamy na tej wystawie mit „fizjonomistów”. Bo czy ci panowie wyglądają na zbójów? Nie, oni przypominają raczej spokojnych urzędników... To nie jest tak, że to, czym się zajmowali, możemy od razu poznać po ich oczach – mówi Teodor Gąsiorowski z krakowskiego oddziału IPN. To właśnie IPN przygotował tę wystawę.

Na jej otwarcie przyszli działacze podziemia. Bohaterowie z Armii Krajowej zatrzymywali się przy niektórych zdjęciach funkcjonariuszy Urzędu Bezpieczeństwa. Słychać było, jak wspominali: „Ten kapitan to była wyjątkowa świnia!”, „Ale tamten major nie był najgorszy, z nim można się było jakoś dogadać!”.
Teodor Gąsiorowski podchodzi jednak do ich ocen ostrożnie. – System pracy tych służb polegał na tym, że przesłuchiwali na przemian „zły policjant” i „dobry policjant” – przypomina.

„Zły” tajniak wrzeszczał na przykład: „Zgnijesz tu, śmieciu! A twoje dzieci z głodu zdechną!”. Tymczasem esbek odgrywający dobrego policjanta kulturalnie przepraszał za kolegę, któremu nerwy zszarpała trudna służba, po czym łagodnie przekonywał: „Niech pan to podpisze, my tego nigdy nie wykorzystamy. Ale proszę nas też zrozumieć, my musimy wykazać się jakimś papierkiem przed przełożonymi...”. – To właśnie przy tych „dobrych policjantach” najwięcej ludzi złamało się i podpisało zobowiązanie do współpracy. A wtedy ci funkcjonariusze przestawali być wobec złamanego tacy mili – mówi Gąsiorowski.

Łamacze palców
Nazwiska aż 350 oficerów UB i SB przewijają się na tej wystawie. Piastowali w krakowskiej bezpiece kierownicze stanowiska. Czasem to samo nazwisko noszą różni ludzie, mężczyźni i kobiety. To ślad po tym, że czasem zawód tajniaka uprawiały... całe rodziny. Można też popatrzeć na twarze szefów wydziału IV, którzy śledzili Karola Wojtyłę. – Czy ludzie z tych zdjęć osobiście wyrywali ludziom paznokcie w latach 40. i 50.? – wskazuję rząd fotografii. – Nie musieli. Mieli od tego podwładnych. Choć zdarzało się, że sam też brali udział w przesłuchaniach – odpowiada Gąsiorowski.

Metody działań tajniaków zmieniały się z upływem lat. Za życia Stalina na porządku dziennym było łamanie przesłuchiwanym palców albo podpiekanie ich zapaloną benzyną rozlaną pod nogami. Później jednak SB zaczęło zatrudniać ludzi lepiej wykształconych, którzy osiągali lepsze efekty bez stosowania tortur fizycznych. Wielu ukończyło kursy z psychologii. Okazało się, że czasem wystarczy komuś zagrozić, że nie skończy studiów albo że przestanie być dyrektorem. Oraz że u niektórych donosy można po prostu kupić. Sporo ludzi sprzedało się Służbie Bezpieczeństwa zaledwie za paszport.

Wzięci od wideł
Teodor Gąsiorowski prowadzi nas do gablot z dokumentami. – Niektórzy dawni funkcjonariusze wmawiają ludziom, że oni zostali do tajnych służb „powołani”. To nieprawda. Oni sami złożyli podania i dostali partyjną rekomendację – pokazuje pochodzące z 1946 roku pisma niejakiego Kazimierza Kwietnia, późniejszego kapitana.

„Jest to towarzysz pewny, oddany, w zupełności zasługuje na zaufanie” – poleca go urzędnik partyjny. A sam Kwiecień zaznacza w swoim podaniu: „Specjalnie zainteresowany jestem pracą śledczą, ponieważ ona daje mi najwięcej zadowolenia”. – UB nigdy nie miał problemów z werbunkiem. Bo chłopak wzięty od wideł, który dotąd czuł się nikim, nagle stawał się panem życia i śmierci połowy okolicy – mówi Gąsiorowski.

– Ale przecież na samym początku, w 1945 roku, do UB wstąpili też pojedynczy żołnierze AK? – pytamy. – Tak. Jednak tych AK-owców, którzy nie chcieli zaraz wstąpić też do partii, bardzo szybko przeniesiono. I często przeniesiono ich z piętra do piwnicy tego samego budynku... – wyjaśnia Gąsiorowski.
Obok wiszą świadectwa ukończenia kursów radzieckiego KGB.

Czytam, że porucznik Piotr Kościelniak zdobył ocenę bardzo dobrą z przedmiotu: „radziecki kontrwywiad w walce z dywersyjną działalnością wywiadów imperialistycznych”. – Na te kursy funkcjonariusze jeździli do Kujbyszewa w Związku Radzieckim – mówi Gąsiorowski.

– No tak, ja skończyłem tę szkołę – odzywa się nagle do swojego kolegi jeden z przysłuchujących się nam sędziwych mężczyzn. Wśród tłumu zwiedzających są nie tylko ludzie, którzy uważają działalność SB za zbrodniczą. Dawni tajniacy też przychodzą odnaleźć zdjęcia własne lub kolegów. Ci ludzie nie uważają, że robili coś złego. Rodzinie i znajomym często tłumaczą, że nikomu nie wyrządzili krzywdy, bo pracowali w zupełnie innych działach.

– Nieraz słyszałem ich wyjaśnienia, że on nie był ubekiem, on był tam tylko kierowcą. A że przez przypadek woził AK-owców na egzekucje, to nie jego wina... Tymczasem tajne służby były bardzo rozbudowaną i skomplikowaną maszynerią, w której ważny był każdy z jej trybików, każdy z pionów – uważa Gąsiorowski.

O esbekach sza
Tajniacy, którzy patrzą ze zdjęć na tej wystawie, to dziś najczęściej zamożni ludzie. Oczywiście ci z nich, którzy jeszcze nie zmarli. Na konto każdego esbeckiego emeryta co miesiąc wpływa kilka tysięcy złotych emerytury. Do tej emerytury esbecy uzyskiwali prawo już po 15 latach służby. Poza tym ludzie ci prowadzą często różne interesy. Na starcie w 1989 roku, kiedy kiełkował w Polsce kapitalizm, zgromadzili znacznie większe pieniądze niż zwykli obywatele PRL.

Mieli też mnóstwo znajomości i dziwnych układów. Wielu z nich wtedy błyskawicznie się wzbogaciło. – Znalazłem tu zdjęcie mojego wychowanka z harcerstwa – siwowłosy zwiedzający pokazuje mi zdjęcie podpułkownika MO. – Spotkałem go kiedyś i spytałem: „Krzysiu, co porabiasz?”. A on mi zaczął wymieniać nazwy największych firm ochroniarskich z województwa małopolskiego, których jest właścicielem – kręci głową z dezaprobatą.

Do pracowników IPN-u docierają sygnały, że niektórzy krakowianie ze zdziwieniem odkrywają wśród zdjęć na wystawie swoich sąsiadów. Dotąd nie podejrzewali, czym naprawdę się oni trudnili. Kiedy ktoś w Polsce ujawnia nazwisko kolejnego agenta, który donosił na znajomych, media aż o tym huczą. Część z tych agentów to ludzie złamani przez SB szantażem i groźbą. Niektórzy do dziś borykają się z wyrzutami sumienia. A jednak ta pierwsza wystawa, która ujawnia nazwiska i twarze esbeków, którzy ich łamali, przechodzi w Polsce prawie bez echa. Jak to możliwe?

W dniu otwarcia wystawy organizatorzy spodziewali się tłumu dziennikarzy. Jednak właśnie tego dnia dwa największe polskie dzienniki napisały o odnalezieniu w warszawskim IPN trzystu worków z nierozpakowanymi dokumentami. Nic dziwnego, że inne media podchwyciły tę sensacyjną na pierwszy rzut oka informację. Telewizje pokazały materiały o rzekomym bałaganie w IPN.

Wkrótce okazało się, że to nie jest żadna afera. Ale w powstałym zamieszaniu zginęła w mediach wiadomość o niezwykłej wystawie IPN z Krakowa. Być może jednak podobne wystawy zorganizują w przyszłości także inne oddziały Instytutu. – A nasz krakowski oddział przygotuje kolejne wystawy z twarzami także tych funkcjonariuszy tajnych służb, którzy nie zajmowali kierowniczych stanowisk – zapowiada Teodor Gąsiorowski. Wystawę można oglądać do 25 marca w Pałacu Sztuki w Krakowie, przy placu Szczepańskim 4.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.