Przeklęta wyprawa

Franciszek Kucharczak

|

GN 14/2005

publikacja 06.04.2005 07:31

Średniowieczne krucjaty to fascynujące zjawisko. Wkrótce przypomni o nich najnowszy film Ridleya Scotta „Królestwo niebieskie”. Choć ostrza wypraw krzyżowych zwrócone były ku Saracenom, jedno z nich ciężko zraniło samo chrześcijaństwo. Rana krwawi do dzisiaj.

Przeklęta wyprawa

Europa końca XI wieku oglądała niezwykły pochód. Ku wschodowi ciągnęły rzeki ludzi, przeróżnego stanu i zawodu, z czerwonymi krzyżami naszytymi na ubranie. Dziesiątki tysięcy ludzi rzuciło wszystko w odpowiedzi na apel papieża o wyzwolenie Grobu Pańskiego z rąk Turków seldżuckich. „Bóg tak chce!” – rozlegało się po całym kontynencie. Zapał był niesłychany. Po przebyciu tysięcy kilometrów i stoczeniu niezliczonych bitew, skrwawiona armia chrześcijan zdobyła święte miasto Jeruzalem. Powstało łacińskie Królestwo Jerozolimskie.

Rozrastający się świat islamu nie dawał jednak za wygraną. Jerozolima ponownie wpadła w ręce muzułmanów, ale chrześcijańskie królestwo, choć okrojone, trzymało się jeszcze. Konieczna była pomoc z Europy. W 1202 roku ruszyła kolejna, IV krucjata. Fatalna.

Krzyżowy interes
Siwowłosy doża Enrico Dandolo dowodził bitwą, stojąc na dziobie okrętu. Nad nim powiewała chorągiew świętego Marka, patrona republiki Wenecji. Doża był doświadczonym wodzem. Choć miał już ponad osiemdziesiąt lat, jego umysł był wciąż bystry. Wenecja wiele ze swej potęgi zawdzięczała jego ambitnej polityce. Daleko sięgał wzrokiem wyobraźni, choć od dawna nie widział światła dnia. Stracił wzrok w bitwie z Bizantyjczykami. Teraz stał u wrót ich stolicy, na czele… armii krzyżowców.

Wiele tysięcy europejskich rycerzy, zebranych dla obrony Ziemi Świętej, w wyniku intrygi chytrego weneckiego doży stało się wykonawcami jego planów. Poszło o pieniądze za przewóz wojska przez Morze Śródziemne do Egiptu. Kwota była niewystarczająca, więc Dandolo zaproponował krzyżowcom zdobycie dla Wenecji należącego do króla Węgier miasta Zara. Za tę „przysługę” Wenecjanie mieli ich potem odstawić do Egiptu. Umowa stanęła, armia obległa Zarę. Na próżno obrońcy wywieszali na murach krzyże – miasto chrześcijańskiego króla, który sam ślubował udział w krucjacie, padło pod ciosami rycerzy spod znaku krzyża.

Teraz Wenecja powinna była wywiązać się z umowy, ale Dandolo wcale nie zamierzał tracić muzułmańskich rynków zbytu w Egipcie. Zaczął kręcić: zima idzie, pogoda nie taka, burze, sami rozumiecie. W zanadrzu miał już znacznie ambitniejszy pomysł. Postanowił zdobyć dla swej republiki stolicę Bizancjum. Zamiar z pozoru szalony. Konstantynopol był ogromnym miastem, otoczonym najpotężniejszymi na świecie murami. Od wieków na jego legendarne bogactwa ostrzyli sobie zęby najróżniejsi najeźdźcy i zawsze je sobie łamali. Wenecja jednak dysponowała niezrównaną flotą i na nią liczył niewidomy doża. Wykorzystał obecność u siebie wygnanego z Konstantynopola następcy tronu Aleksego. Wytłumaczył krzyżowcom, jak szlachetnie postąpią, gdy przywrócą tron prawowitemu władcy, który, naturalnie, będzie się umiał odwdzięczyć. Krzyżowcy kolejny raz pozwolili się wmanewrować w pokrętną grę Dandola.

Fatalny sukces
17 lipca 1203 roku flota Wenecjan sforsowała potężny łańcuch broniący wstępu do zatoki. Z tej strony Konstantynopol miał pojedynczy mur, który po szaleńczym szturmie został zdobyty. Cesarz z dworem umknął z miasta pod osłoną nocy. Doża triumfował. Na tronie Bizancjum osadził marionetkowego władcę, on sam zaś pociągał za sznurki.

Papież Innocenty III, który już po ataku na Zarę ekskomunikował agresorów, teraz wysłał list pełen gniewu i słów potępienia dla przywódców krucjaty. „Zwróciliście broń nie przeciw Saracenom, lecz przeciw chrześcijanom, nie dążąc do odzyskania Jerozolimy, lecz do zajęcia Konstantynopola, przedkładając dobra doczesne nad bogactwo niebieskie” – grzmiał. Wypomniał najeźdźcom łupiestwo i gwałty, dokonane nawet na osobach Bogu poświęconych, nadto profanację ołtarzy, krzyży i relikwii, a także rabunek sprzętów kościelnych. Ostatecznie jednak Innocenty III zaakceptował stan rzeczy i postanowił wykorzystać tę sytuację do sprowadzenia Kościoła Wschodniego do jedności z Rzymem. Tym samym zaaprobował politykę narzucania Grekom zwierzchności Kościoła łacińskiego.

Tymczasem w Konstantynopolu doszło do przewrotu. Cesarz został zabity, obecni w mieście łacinnicy przegnani, a na tronie zasiadł zięć poprzedniego władcy. W tej sytuacji 13 kwietnia 1204 roku Dandolo kolejny raz poprowadził krzyżowców do szturmu. Pod wieczór miasto padło. Żołnierze, nie licząc już na udział w prawdziwej krucjacie, rzucili się do plądrowania wspaniałości cesarskiego miasta. Gwałty i rabunki trwały trzy dni. Nie sposób zliczyć, ile skradziono wówczas złota, srebra i drogocennych kamieni. W każdym razie Bazylika świętego Marka w Wenecji – ten swoisty magazyn zagrabionych przez republikę bogactw – wydatnie zwiększyła swój i tak spory stan posiadania. To po tamtej nieszczęsnej krucjacie Konstantynopol opuściły słynne rumaki Lizypa, żeby ozdobić fronton weneckiej świątyni. Są tam do dzisiaj, choć na krótko pogalopowały do Francji, za czasów jeszcze większego niż Dandolo grabieżcy – Napoleona Bonaparte.

Podział na wieki
Innocenty III zaakceptował stworzone na miejscu Bizancjum Cesarstwo Łacińskie. Choć był wybitnym papieżem, w tej sprawie popełnił swój największy błąd. Kiedy zorientował się, że jego polityka rugowania prawosławia i zastępowania go katolicyzmem tylko utrwala wzajemną nienawiść, było już za późno. O ile wcześniej podział Kościoła był faktem zapisanym na pergaminie, o tyle teraz wyryto go na kamiennych tablicach. Co gorsza, IV krucjata zniszczyła siłę Bizancjum i przyspieszyła jego ostateczny upadek.

Zanim pod kopułą świątyni Hagia Sophia rozległ się śpiew muezina, doszło tam jednak pewnego razu do pojednania między wyznawcami Chrystusa obu wyznań. To było w majową noc 1453 roku – ostatnią noc chrześcijańskiego Konstantynopola. Miasto, oblegane od wielu dni, broniło się bohatersko przed Turkami, wspomagane przez szczupłe siły łacinników. To wówczas po raz ostatni w kościele Bożej Mądrości zebrali się obrońcy miasta – prawosławni i katolicy. Podczas nabożeństwa padli sobie w objęcia, prosząc o darowanie win. Z obozu tureckiego zaobserwowano wówczas dziwne światło, jaśniejące nad kopułą tysiącletniej świątyni. Sam sułtan był zaniepokojony. Uspokoili go dopiero uczeni dworzanie, tłumacząc, że to światło prawdziwej wiary spływa na przyszły meczet.

Rankiem rozpoczęła się ostatnia bitwa, po której nie można już było odróżnić, kto był katolikiem, a kto prawosławnym. Wszyscy jednakowo byli unurzani we krwi i jednakowo martwi. Sułtan pozostawił ocalałym chrześcijanom Konstantynopola namiastkę wolności wyznania. Ci zaś przechowali w pamięci fatalne lata władzy łacinników, obciążając ich, nie bez racji, winą za upadek cesarstwa. Trudno to dziś wymierzyć, ale z pewnością wydarzenia sprzed 800 lat rzutują na niechęć, jaką prawosławni wciąż żywią do katolików.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.