Dokąd z in vitro?

Barbara Fedyszak-Radziejowska, doktor socjologii, pracownik Instytutu Rozwoju Wsi i Rolnictwa PAN

|

GN 50/2010

publikacja 15.12.2010 21:08

Nie zawsze i nie wszędzie nauka wygrywała z moralnością.

Barbara Fedyszak-Radziejowska Barbara Fedyszak-Radziejowska

Można odnieść wrażenie, że w dyskusji o tym, czy polskie prawo powinno poszerzyć, czy zawęzić dostęp do procedury powoływania do życia nowych ludzi metodą in vitro, biorą udział tylko dwie strony: katolicy akceptujący nauczanie Kościoła i obywatele dbający o prawa ludzi niewierzących. Obie strony zdają się zgadzać z poglądem, że spór ma charakter głównie religijny i toczy się między katolikami oraz zwolennikami nowoczesności, współczującymi bezdzietnym parom. Linia podziału przebiega jednak gdzie indziej, a spór jest poważny i ma charakter cywilizacyjny. Uznanie in vitro za technikę neutralną etycznie i tym samym dostępną dla możliwie licznego grona zainteresowanych otwiera przed nami perspektywę prawdziwej rewolucji. W imię równości, rozumianej jako „prawo wszystkich do posiadania dzieci”, rezygnujemy z dyskusji nad konsekwencjami wejścia na tę drogę. Inni już nią idą, może więc warto pomyśleć, czy chcemy podążać za nimi.

W dzienniku „Svenska Dagbladet” z 30 X 2010 r. Lotti Sörelius, pracownik społeczny ds. praw rodzinnych, dzieli się wątpliwościami co do pozornie oczywistego i zgodnego ze szwedzkim prawem przypadku, który opiniowała. Opowiada o parze „zamężnych mężczyzn”, z których jeden zwrócił się o adopcję biologicznego dziecka swojego współmałżonka. Dziecko zostało poczęte metodą in vitro. Komórka jajowa anonimowej dawczyni została zapłodniona spermą jednego z dwóch męskich współmałżonków. Następnie zapłodniony embrion umieszczono w macicy kobiety – matki zastępczej – w Indiach (!). Dawca spermy zawarł z surogatką kontrakt, w którym biologiczna (ale nie genetyczna!) matka zobowiązała się do nieujawniania treści umowy oraz do tego, że nigdy nie rozpocznie dochodzenia praw do urodzonego dziecka. Kontrakt zawierał także klauzulę mówiącą, że biologiczna matka zdaje sobie sprawę z komplikacji, które mogą pojawić się w czasie ciąży oraz tuż po rozwiązaniu i przyjmuje do wiadomości, że zamawiający u niej „usługę” mężczyzna nie ma i nie będzie miał wobec niej żadnych zobowiązań z tego tytułu. Samo „rozwiązanie” przebiegało wedle scenariusza „usługi”; szwedzki ojciec (?) otrzymał z kliniki w Indiach informację o dacie cesarskiego cięcia i przyleciał, by odebrać dziecko tuż po porodzie. Biologiczna matka(?), zgodnie z kontraktem, nawet go nie zobaczyła.

Autorka artykułu miała drobne wątpliwości, czy ta adopcja będzie korzystna dla dziecka. Wedle szwedzkiego prawa, biologiczna matka, niezależnie od tego, czy jest matką genetyczną, może wyrazić zgodę na adopcję dopiero, gdy uzyska pełnię sił po porodzie, czyli nie wcześniej, niż po 6 tygodniach. W tym przypadku matka wyraziła zgodę już 6 dni po cesarskim cięciu. Niezgodne ze szwedzkim prawem było także zrzeczenie się przez matkę prawa do „dochodzenia praw do dziecka”. Lotti Sorelius zapytała więc sąd o radę, ale ten nie odpowiedział na jej pytania.

Ponieważ dziecko przebywa dzisiaj w Szwecji, ze swoim biologicznym ojcem, a biologiczna matka zrzekła się wszystkich praw do niego, „trudno było zrobić cokolwiek innego, jak zaproponować, żeby współmałżonek ojca dostał zezwolenie na adopcję”. I to mógłby być koniec wątpliwości w sprawie zwyczajnej, szwedzkiej adopcji, gdyby nie wiedza posiadana przez autorkę, pracownika społecznego ds. praw rodzinnych. Informuje czytelników, że w internecie można bez trudu znaleźć liczne oferty, wraz z ceną, takich „zamawianych adopcji”. Najtańsze są w krajach z niskim poziomem płac, jak Indie czy Ukraina (250 000 koron), najdroższe w USA (do 600 000 koron). „Lepsze” komórki jajowe są droższe, np. gdy pochodzą od wykształconych Szwedek, nieco tańsze, gdy od wykształconych Hindusek, i tanie, jeśli genetyczną matką jest Hinduska bez wykształcenia.

Znane są adresy klinik zajmujących się tym procederem i domów matek(?), w których surogatki zmuszane są, jak pisze autorka, do wspólnego mieszkania, na przykład w jednej sali, podczas ciąży. Podobno warunki w takich domach matek (?) są prymitywne. Niepokój Lotti Sorelius budzi podobieństwo takich adopcji do handlu ludzkimi organami oraz niezgodne(?) z ideą feminizmu wynajmowanie macicy, i to bez pewności, że kobiety godzące się na taki wynajem nie uległy szantażowi lub ekonomicznemu przymusowi. Problematyka jest nowa, pisze Sorelius, kilkoma podobnymi adopcjami zajmowali się moi koledzy. Swój artykuł zatytułowała: „Vad är det vi medverkar till?” (Czym jest to, w czym bierzemy udział?). W Polsce postawmy to pytanie trochę inaczej: Czym jest procedura in vitro, którą lada dzień wprowadzimy w życie? Problemem ludzi wierzących, czy początkiem zasadniczej, cywilizacyjnej zmiany?

Nie zawsze i nie wszędzie nauka wygrywała z moralnością. Międzywojenna Polska odrzuciła „nowoczesność” eugeniki, po Hiroszimie świat powstrzymał rozpowszechnianie „nowoczesnej” bomby atomowej, coraz poważniej ograniczamy też „nowoczesną” produkcję żywności genetycznie modyfikowanej. Czy ludzkie życie i rodzina nie są warte poważnej refleksji i podobnych decyzji? A jeśli in vitro to cichy początek wielkiej, cywilizacyjnej rewolucji, której końcem będzie profesjonalny i bardzo „nowoczesny” sektor usług prokreacyjnych?

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.